„Wyspa tajemnic”, Martin Scorsese
DOROTA SMELA • dawno temuKlasyczny thriller kryminalny. Detektywi i mężczyźni po przejściach zagubieni w labiryncie nierozwikłanych tajemnic, niebezpieczne kobiety, problemy z tożsamością i rosnący deficyt zaufania - to zestaw żelaznych motywów kina noir. Film staranny, zdjęciowo wręcz porywający, opiera się na żywej kreacji Leonardo Di Caprio i ma mocny drugi plan.
Nie ma chyba w amerykańskiej kinematografii drugiego tak wyrazistego twórcy jak Martin Scorsese. Ów cieszący się niezachwianą od lat pozycją reżyser robiący perfekcjonistyczne i dopieszczone plastycznie kino uważany jest przez niektórych za maniaka formy filmowej. Scorsese uchodzi także za artystę kontrowersyjnego, nie stroniącego od trudnych pytań moralnych, twórcę filmów z rozbudowaną psychologią postaci.
Kiedy ktoś taki, pracując wespół ze znakomitą i sprawdzoną obsadą (to już czwarta rola Di Caprio u niego), bierze na warsztat dobrą prozę (również oparta na powieści Dennisa Lehane Rzeka tajemnic była kolosalnym sukcesem), spodziewamy się istnych fajerwerków. Czy słusznie?
Wyspa tajemnic to zgodnie z obowiązującą modą ukłon w stronę klasyki thrillera kryminalnego.
Mamy tu detektywa, który przybija na skalistą wyspę, by przeprowadzić śledztwo w murach wyjątkowo ponurej placówki. Wyspa Skazańców, jak ją nazywają miejscowi, niemal w całości zajęta jest bowiem przez olbrzymi szpital psychiatryczny, w którym przebywają kryminaliści z poważnymi zaburzeniami osobowości.
Teddy Daniels ma zbadać sprawę zniknięcia dzieciobójczyni, która dosłownie wyparowała ze swojej celi, zostawiając jedynie tajemniczą notkę. Detektyw i jego partner Chuck Aule nie mają łatwego zadania. Personel szpitala wyraźnie nabrał wody w usta, a pacjenci powtarzają gotowe formułki. Niechętni śledztwu są zwłaszcza lekarze i dyrektor placówki, ostentacyjnie poszukujący pięty achillesowej w psychice detektywa.
Danielsa dręczą migreny, wywoływane przez wojenne wspomnienia i wizje tragicznie zmarłej żony. Ale któż w tych czasach mógł sobie pozwolić na spokój ducha? W 1954 roku zmora faszyzmu wciąż przecież snuje się w tle, a na tapecie są już nowe koszmary: zimna wojna, groźba katastrofy nuklearnej, polowania na komunistów i kontrowersyjne metody w leczeniu chorób psychicznych, które przerażają jeszcze bardziej niż wszystkie wcześniej wyliczone zagrożenia.
Teddy wie, że coś złego dzieje się na wyspie, a sam szpital już wcześniej wzbudzał jego podejrzenia. Pytanie, czy w starciu z tak potężną instytucją nie przeszkodzą mu jego własne demony…
Detektywi i mężczyźni po przejściach zagubieni w labiryncie nierozwikłanych tajemnic, niebezpieczne kobiety, problemy z tożsamością i rosnący deficyt zaufania — to przecież zestaw żelaznych motywów kina noir.
Scorsese nie ukrywa, że jego film jest w pewnym sensie stylizacją, rozrzucając tu i ówdzie odsyłacze do konkretnych przykładów nurtu.
Teddy Daniels jest jak z klasycznego Człowieka z przeszłością Jacquesa Tourneura. Ale jego problemy z pamięcią i kompleks winy przypominają także kłopoty fałszywego lekarza z Urzeczonej Hitchcocka.
Zresztą od tego ostatniego Scorsese pożycza także kompozycję kadru — szarości skał i morskiej toni przypominają o klaustrofobii i poczuciu potrzasku, w jakim znajdowały się postaci z Zawrotu głowy. Można także w Wyspie znaleźć co nieco z filmów Otto Premingera czy Roberta Montgomery'ego i jego znakomitej Lady In the Lake.
Jest wreszcie owa przyprawiająca o dreszcze gotycka tonacja z upiornym szpitalem, jego ciemnymi korytarzami rozświetlanymi światłem błyskawic. Taka estetyka charakterystyczna była dla pewnej kategorii filmów czarnych, których heroiny okazywały się niestabilnymi psychicznie morderczyniami.
To tyle o kontekstach.
Teraz trzeba wreszcie powiedzieć, ile to wszystko jest warte. I niestety będą to słowa gorzkiego zawodu. Bo choć film jest w wielu miejscach bardzo staranny, zdjęciowo wręcz porywający, opiera się na żywej kreacji Leonardo Di Caprio i ma mocny drugi plan — jako całość wypada już znacznie słabiej. Wyspa jest filmem bardzo nierównym, a jej głównym problemem jest narracja.
W ferworze wywoływania klisz gatunkowych Scorsese wyraźnie zaniedbał bowiem rzecz najważniejszą — samo opowiadanie. Intryga Wyspy jest nafaszerowana wybijającymi z rytmu retrospekcjami, które zamiast podkręcać klimat grozy znacznie go osłabiają. Przez to film ma jakby rwącą się dramaturgią, a finał jest wręcz rozpaczliwie pozbawiony suspensu.
Retrospekcje były — owszem — stałym elementem w kinie noir, tu jednak dodatkowo w toku narracji historia rozpada się na dwie części, z których druga neguje wszystko to, co powiedziano nam w pierwszej. Taki fabularny twist nie tylko odwraca uwagę odbiorcy, ale wręcz urąga jego inteligencji, każąc brać na wiarę wytłumaczenie w stylu królika z kapelusza. Powstaje wrażenie dysonansu poznawczego, które bierze się głównie z niezgodności punktów widzenia. Zasadnicza, pierwsza część filmu i przepisujący wszystko finał zdają się być opowiadane przez dwie różne osoby, a to wywołuje ów dyskomfort odbioru.
Taki zabieg, biorąc od uwagę inspiracje reżysera, wydaje się chybiony. Narrator był ważnym elementem konstrukcyjnym w kinie noir — jego niezachwiana wszechwiedza gwarantowała integralność świata przedstawionego. Dlaczego mistrz stylu popełnił taki błąd? Nie umiem sobie na to pytanie odpowiedzieć. Wiem jednak, że spośród oglądanych ostatnio na dużym ekranie thrillerów retro, których akcja rozgrywa się na wyspie, to do Autora widmo Polańskiego i Przerwanych objęć Almodovara będę miała ochotę wracać. Wyspę tajemnic, która wydaje mi się pustym ćwiczeniem stylistycznym, następnym razem raczej sobie odpuszczę.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze