„Avatar”, James Cameron
DOROTA SMELA • dawno temuWielu z nas czekało na ten film. Od lat wiadomo było, że James Cameron szykuje coś zakrojonego na wielką skalę, niezwykle kosztownego i nowoczesnego. I wreszcie jest - widowisko o epickim rozmachu i porażających statystykach. Ta niemal trzygodzinna epopeja fantasy z elementami cyberpunk i bajkowej animacji kosztowała 30 milionów dolarów więcej od Titanica, powstawała kilka lat i zajęła jeden petabajt (biliard bajtów) na twardych dyskach speców od animacji ze studia Weta Digital.
Wielu z nas czekało na ten film. Od lat wiadomo było, że James Cameron szykuje coś zakrojonego na wielką skalę, niezwykle kosztownego i nowoczesnego. I wreszcie jest — widowisko o epickim rozmachu i porażających statystykach. Ta niemal trzygodzinna epopeja fantasy z elementami cyberpunk i bajkowej animacji kosztowała 30 milionów dolarów więcej od Titanica, powstawała kilka lat i zajęła jeden petabajt (biliard bajtów) na twardych dyskach speców od animacji ze studia Weta Digital.
Nic dziwnego. Nowy obraz twórcy Terminatora w 80% bazuje na grafice komputerowej. Akcja rozgrywa się bowiem w nieistniejącej rzeczywistości roku 2154 na odległej planecie Pandora. Ludzka delegacja znalazła się tu ze względu na bogate złoża cennego surowca, który mógłby zakończyć kryzys energetyczny na usychającej Ziemi. Koszty związane z jego wydobyciem są jednak niemałe.
W 30 lat po przybyciu na Pandorę naukowcom i armii udało się raptem rozwiązać problem odmiennego składu atmosfery i różnicy grawitacji między Matką Ziemią i nowym domem. Wciąż pozostała kwestia humanitarnej eliminacji wrogo nastawionych tubylców, których wioska stoi na złożach kruszcu. Ziemscy kolonizatorzy — wojsko i naukowcy wyhodowali ciała będące połączeniem ludzkiego genomu z DNA człekopodobnych Na'vi.
Awatary niczym genetyczny kombinezon współpracują tylko ze swoim wzorem — ludźmi, którzy sterują nimi, znajdując się w specyficznym stanie przypominającym sen. Jake Sully, sparaliżowany od pasa w dół były marine, przybywa na Pandorę po śmierci swojego brata, bo nikt inny nie mógłby tchnąć życia w jego awatara. Jackowi brak odpowiedniego wykształcenia i szkoleń, ale jest bardziej zdeterminowany niż pozostali uczestnicy programu.
Jeśli uda mu się nawiązać kontakt z plemieniem, w czym klęskę ponieśli jajogłowi, wojsko podaruje mu nogi; o ile wcześniej nie dojdzie do rzezi. Wkrótce weteran znakomicie obywa się bez swych kończyn. W ciele trzymetrowego Na'vi zapomina o fizycznym kalectwie i innych typowo ludzkich ułomnościach, stając się powoli postacią ze swoich snów.
Na poziomie fabuły Avatar to zbitek modnych wątków filozoficznych i starych jak świat toposów kulturowych.
Na'vi byli wzorowani na Aborygenach, pierwotnej kulturze, która przywiązuje wielką wagę do sennych marzeń. Ale to także istoty wywiedzione z teorii Rousseau o "łagodnych dzikusach" - nieskalane cywilizacją plemię żyjące w mitycznej więzi z naturą. Lasy Pandory posiadają coś w rodzaju pamięci genetycznej, a zamieszkujący je tubylcy mogą się do niej podłączać niczym do Internetu.
Mamy tu więc mieszankę pierwotnych wierzeń, takich jak kult przodków, filozofii sentymentalnej i współczesnej hipotezy Gai, która mówi o współdziałaniu wszystkich ziemskich organizmów w celu utrzymania warunków optymalnych do istnienia życia.
Proekologiczna newage'owa wymowa filmu idzie w parze z krytyką cywilizacji w jej najbardziej destrukcyjnych aspektach, takich jak broń masowej zagłady, wojny, rabunkowa gospodarka zasobów naturalnych.
Nauka może służyć szlachetnym celom — dzięki niej nasz gatunek wchodzi tu przecież w kontakt z mądrzejszymi od siebie i otrzymuje wskazówki wyjścia z kryzysu — poucza Cameron. Ewolucja powinna zatem prowadzić z powrotem do natury, jak chcieli sentymentaliści.
Ta idealistyczna wymowa znakomicie harmonizuje z warstwą wizualną filmu. Znajdujemy się w świecie dziecięcej wyobraźni reżysera, który trzymetrowe, strzygące uszami niebieskie ludki o kocich nosach i ogonach wymyślił ponoć jeszcze w czasach szkolnych.
Niewątpliwie wizja Pandory została jednak wzbogacona o późniejsze lektury filmowe. Odnajdziemy w Avatarze szczyptę Parku Jurajskiego Lucasa i całkiem sporo z VI części Gwiezdnych wojen, gdzie rebelianci zawarli sojusz z leśnymi miśkami (choć Camerona nie stać na poczucie humoru Lucasa). Flora i fauna Pandory były też z pewnością inspirowane podwodnym światem, który Cameron odkrywał w Obcym z głębin.
Są w filmie oczywiście odnośniki do postaci oficer Ripley, i to nie tylko za sprawą obsadzenia w roli szefowej laboratorium Sigourney Weaver. Widać w Avatarze wreszcie wyraźną fascynację poetyką filmów japońskiego mistrza anime Hayao Miyazakiego, zwłaszcza jego proekologiczną Księżniczką Mononoke. A ponieważ Avatar to także film antykolonialny, nad fabułą wisi też duch Apocalypto Mela Gibsona.
Stworzone przez Camerona uniwersum to zatem plastycznie i technicznie dopieszczony popkulturowy kolaż, w którym przeważają dobrze znane elementy. I o to można mieć do twórcy niejakie pretensje. Jego opus magnum mogłoby być odrobinę bardziej oryginalne. Widzowie z pewnością bez trudu zaakceptowaliby wizję odrobinę bardziej ryzykowną. Cameron dokonał przecież cyfrowego przełomu w efektach wizualnych, by ją uwiarygodnić.
Specjalnie na potrzeby filmu opracowano technologię pozwalającą na integrację grafiki komputerowej z filmem aktorskim, wynaleziono nowe typy kamer. Wszystko to pozwoliło na osiągnięcie wrażenia jeszcze większego realizmu niż w przypadku motion capture, które powołało do życia Golluma z Władcy Pierścieni. Jednak zdaje się, że Camerona interesowało przede wszystkim zrealizowanie dziecięcego marzenia. Chciał oszołomić widza, niekoniecznie nim wstrząsnąć. Jego Avatar to więc raczej rewolucja na miarę Króla Lwa niż Matrixa.
Ucieleśnienie ideału kina familijnego — kolorowa bajka z morałem, która każdego wprawi w doskonały nastrój, a młodemu widzowi być może zaszczepi przy okazji właściwy stosunek do kwestii ochrony środowiska. Nie można tu jednak mówić o odciskaniu piętna na wrażliwości czy estetycznym szoku, jaki zaserwował nam ostatnio (dodajmy, za grosze) podopieczny Petera Jacksona w Dystrykcie 9. Ale wciąż jest to rzecz, do której pewnie będziemy powracać.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze