„Duchy moich byłych”, Mark Waters
DOROTA SMELA • dawno temuKomedia romantyczna ze ślubnym kobiercem w tle. Film schematyczny, wtórny i przewidywalny. Fabuła snuje się niemożebnie, a psychologia postaci leży i kwiczy. Bohaterowie są karykaturalni, przerysowani. Kwestie dialogowe pękają od banałów, a źle udawane porywy serca nie są w stanie poruszyć nawet największych beks.
Komedia romantyczna ze ślubnym kobiercem w tle. Connor to fotograf kolorowych magazynów — hedonista i mizogin, który postawił sobie za cel zaliczyć w życiu jak najwięcej panienek, unikając powikłań uczuciowych. Dlatego nagminnie przezeń stosowaną praktyką jest zrywanie z trzema dziewczynami naraz za pomocą połączenia telekonferencyjnego w momencie, gdy już przytula kolejną zdobycz. Jak to możliwe, że podobne zachowania uchodzą mu bezkarnie? Jest przystojny, zarabia krocie, a sława, jaką zdobył w swojej profesji, sprawia, że modelki same cisną mu się do łóżka. Jedyną osobą, do której żywi jakieś uczucia, jest jego młodszy brat, z którym dzielił niegdyś smutek po stracie rodziców.
Co ciekawe, mimo tej traumy Paul wyrósł na wrażliwego faceta, który właśnie wstępuje na nową drogę życia u boku swojej ukochanej. Zaproszenie na ślub brata Connor przyjmuje z pewnym wahaniem, jako że idea trwałego związku dwojga ludzi kompletnie do niego nie przemawia. Tu, w rodzinnym domu, będzie jednak musiał nadrobić braki w inteligencji emocjonalnej. Podczas ślubnego weekendu nawiedzą go bowiem duchy z przeszłości w postaci pierwszej szczenięcej miłości Jenny Perotti, która zmaterializuje się w roli druhny panny młodej. Ale to nie wszystko: pojawią się także postacie, które dawno już pożegnały ten padół…
Ciekawe, że pomimo tak dynamicznego rozwoju sztuk narracyjnych pewne obszary kultury popularnej powielają schematy z zamierzchłego XIX stulecia. Dokładnie tak! Bo Duchy… to przecież czystej wody moralitet — gatunek popularny w literaturze minionej epoki, dziś wciąż główna inspiracja dla hollywoodzkich pisarzy komedii romantycznych. Szkielet fabularny owych komedii, który ma dosłownie kilka wariantów, bazuje zazwyczaj na przemianie bohatera lub bohaterki — osoby pozornie nieczułej, zimnej i wyrachowanej — w romantyczkę zdolną do najwyższych uniesień. Efektem ubocznym przemiany jest pochwała uczuć wyższych i ośmieszenie lub skompromitowanie strategii cynika, który bronił się przed miłością tylko dlatego, że się jej bał. Według tych samych wytycznych toczy się akcja Duchów…, które bezwstydnie czerpią z Przypowieści wigilijnej Karola Dickensa. Tam starego skąpca i mizantropa (jakim się stał po śmierci siostry) Ebenezera Scrooge'a w wigilijny wieczór nawiedzały duchy z jego niechlubnej przeszłości i nieciekawej przyszłości. Tu mamy identyczną historię, tyle że zamiast Wigilii jest ślubny weekend, zamiast starca — dużo młodszy mężczyzna, a zamiast pociągu do pieniędzy — uzależnienie od seksu.
Nie chcę tu hurtem narzekać na wszystkie komedie romantyczne. W kolejnych tygodniach będę recenzować jeszcze co najmniej dwa ciekawsze przykłady filmów o miłości. Gatunek ten rodzi bowiem rozmaite owoce: niekiedy stary wiktoriański szablon bywa zaledwie mglistą referencją albo zabawnym punktem wyjścia filmowej historii. Niestety Duchy… nie należą do tej kategorii. To film na wskroś schematyczny, wtórny i przewidywalny. Poza tym nic tu nie działa jak powinno: fabuła snuje się niemożebnie, a psychologia postaci leży i kwiczy. Bohaterowie są karykaturalni, to przerysowane ludzkie monstra; zwłaszcza Connor, który nie ma ani krzty wdzięku, a to już w komedii romantycznej grzech niewybaczalny. Wysmarowany samoopalaczem McConaughey w tej roli robi przygnębiające wrażenie starzejącego się seksoholika, któremu orgie i konsekwentny brak empatii wyryły na twarzy brzydkie zmarszczki. Między nim i alabastrowo bladą Garner brak jakiejkolwiek chemii. Ich kwestie dialogowe pękają od banałów, a źle udawane porywy serca nie są, moim zdaniem, w stanie poruszyć nawet największych beks. Czekając na finał tego marnego widowiska, wrażliwy widz cierpi istne katusze. Bo sposób, w jaki sponiewierano tu Dickensa, jest wyjątkowo przykry. Powiem tylko tyle: w latach 80. bardziej przekonująco pokazywano świat niewidzialny. Kompletna strata czasu.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze