Było i to po stokroć. Ale trzeba przyznać, że Ayoade zgrabnie odgrzewa zużyte schematy, nasyca je świeżym spojrzeniem i bezbłędnie rozumie nastoletnią wrażliwość. Jego perspektywa przypomina o prawdziwym obliczu owych, wspominanych zwykle jako najpiękniejsze, niespokojnych lat. Lęk przed samookreśleniem, czyhające na każdym kroku widmo porażki, bunt przeciw pełnej kłamstw i pozorów „dorosłej” rzeczywistości, skłonność ku dramatyzowaniu… Łódź ogląda się ze swoistym rozrzewnieniem i oddając słuszności Ayoade. W dodatku reżyser zgrabnie umyka pułapce jednoznaczności, często kpi, a nieuchronny happy end opatruje mocno ironicznym nawiasem. I przede wszystkim: kapitalnie bawi się formą. Czuć tu rękę autora teledysków (m.in. Kasabian, Vampire Weekend, Yeah Yeah Yeahs i oczywiście Arctic Monkeys). Każde ujęcie jest precyzyjnie zaplanowane, wysmakowane, każde cieszy oko. Klimatyczne, stonowane beże i brązy skontrastowano z psychodelicznymi ujęciami, raz po raz pojawiają się udające „film w filmie” przerywniki, zaskakują zwariowane najazdy kamery itd. Całość zdobią cytaty z europejskiej klasyki (m.in. Godard, Rohmer). Nie brakuje tu też humoru: Ayoade atakuje komfort widza, drażni go i kąsa, by po chwili skończyć (zwykle celnym) żartem.
Ogląda się to znakomicie. A jednak czasami przeszkadzało mi wyrachowanie Ayoade. Czuć, że reżyser bardzo chce się nam podobać, nieustannie prognozuje nasze reakcje i próbuje się do nich dopasować. W efekcie Łódź imponuje dopracowaniem detali, zgrabnie odbija ewentualne recenzenckie zarzuty i daje naprawdę sporo frajdy. A jednak jest produktem targetowanym. Nakreślonym na potrzeby aspirujących hipsterów i w tym sensie pozbawionym nutki szaleństwa, czegoś co płynie z potrzeby serca. Nie pisałbym o tym, gdyby nie częste w zachodniej prasie porównania do Wesa Andersona czy nawet Woody Allena. Bez przesady. Jest dobrze, ale nowego Andersona bym się póki co w Ayoade nie doszukiwał.