Moja dziara
PAULINA MAJEWSKA-ŚWIGOŃ • dawno temuNiektórzy robią wszystko, by być oryginalnym, jedynym w swoim rodzaju, by się wyróżnić. Lato to doskonały czas na pochwalenie się rysunkiem, który w potwornych nieraz męczarniach powstał na naszym ramieniu, łydce lub całych plecach. Tatuaż - sztuka czy kicz? O swoich doświadczeniach opowiedziały osoby, które zdecydowały się na ten krok. Czy żałują swojej decyzji?
Dorota (24 lata, studentka historii z Płocka):
— Na tatuaż zdecydowałam się będąc w trzeciej klasie szkoły średniej. Niestety, na jego wykonanie musiałam poczekać, bo w naszym kraju, aby zrobić sobie mały rysunek na własnym ciele, trzeba mieć ukończone 18 lat. Uzbroiłam się w cierpliwość, a czas oczekiwania na dzień 18. urodzin przeznaczyłam na poszukiwanie dobrego gabinetu. W moim rodzinnym mieście są dwa takie miejsca. Udałam się do obu.
W pierwszym, już w drzwiach przywitał mnie łysy facet w ponaciąganym podkoszulku. Nie muszę chyba dodawać, że wytatuowane miał obie ręce. Jego byle jaki wygląd początkowo mnie odstraszył, ale gościu był niezwykle miły. Na wstępie zapytał, czy mam ukończone 18 lat, potem gadaliśmy prawie godzinę. Pokazał mi zdjęcia swoich arcydzieł. Mówię arcydzieł, bo to co ten niepozorny facet wyczyniał z ludzkim ciałem, było powalające! Niektóre wzory były jakby trójwymiarowe! Nie mam bladego pojęcia, jak można osiągnąć tak zdumiewający efekt. Lata praktyki i prawdziwa pasja — chyba tylko tak.
W drugim salonie było zupełnie inaczej. Nie pytano mnie o wiek, mało tego, od razu dostałam ogromny album z różnymi wzorami graficznymi, od jakiś chińskich znaczków, po domek na kurzej stopce. Wszystko w tym miejscu było czyściutkie i błyszczące. Najbliższy wolny termin w tym salonie przypadał za 2 miesiące. Trudno było mi uwierzyć, że tyle osób chce zrobić sobie tatuaż! Sympatyczna i do bólu wścibska (odpowiadałam na rożne pytania) pani, chyba właścicielka, poinformowała mnie o konieczności wykonania badań, z wynikami których miałam stawić się tydzień przed wyznaczonym terminem „zabiegu”. Chodziło oczywiście o badania w kierunku nosicielstwa wirusa HIV oraz wirusa zapalenia wątroby typu B. Z perspektywy czasu myślę, że ta kobieta poważnie podchodziła do sprawy. Ja jednak udałam się do mojego mistrza w niechlujnym podkoszulku. Tuż przy kostce mam małego kotka — taki słodziak. Czemu kot? Bo ja tak jak i on, chadzam własnymi drogami.
Mariusz (33 lata, właściciel magazynu z Czechowic):
— Rysunek na ciele uważam za prawdziwą sztukę, pod warunkiem, że człowiek odda swoje ciało we właściwe ręce. O tym, że chcę mieć takową ozdobę, wiedziałem już dawno, ale ograniczały mnie głównie względy finansowe. Niestety, to drogie hobby. Rok temu spotkałem dawno niewidzianego znajomego, który ostatnie lata spędził w Niemczech. Po powrocie do Polski na szeroką skalę zajął się tatuażami — ma facet dar od Boga. Jest profesjonalistą, przywiązuje wagę do najdrobniejszych szczegółów, patrząc na kartkę wiernie odwzorowuje rysunek na skórze. Oczywiście ma świetny sprzęt i barwniki wysokiej jakości. Bez najmniejszego wahania umówiłem się na spotkanie. Jego efektem jest tygrys.
Cała zabawa trwała ponad 3 godziny. Pierwsze 15 minut umierałem z bólu, potem moja skóra jakby przyzwyczaiła się do tego rytuału. Nie wiedziałem, że najgorsze dopiero przede mną. Potem nastąpiło, jakby to określić, zmęczenie materiału. Bolało mnie wszystko. Najmniejszy dotyk sprawiał ogromny ból. Mam jednak sporo szczęścia, bo moja skóra dość szybko się goi. Nie wdało się też żadne zakażenie. Strupki odpadły po 2 tygodniach.
W ciągu ostatnich 12 miesięcy moja kolekcja wzbogaciła się o kolejne rysunki. Jeśli człowiek myśli, że na jednym tatuażu się skończy, jest w błędzie. Dla mnie to nałóg! Na szczęście miejsca mam jeszcze sporo, nie wiem tylko, co na to moja żona. W każdym razie na pewno nie żałuję swojej decyzji.
Anna (21 lat, studentka bankowości z Katowic):
— Na pytanie: czy żałuję, odpowiadam „tak”! To był wygłup, no cóż, prawo młodości. Byłam zwariowaną i szurniętą na maksa nastolatką. Rodzice zabronili mi wykonania tatuażu. Byli zdania, że to totalny kicz, że nie dość, że człowiek cierpi podczas jego wykonywania, to jeszcze można złapać jakiegoś syfa, że farba pod skórą jest rakotwórcza i tak dalej, i tak dalej. Nic sobie z tego nie robiłam. W marcu wybrałam się z przyjaciółką do salonu, specjalnie wybrałyśmy taką porę roku, żeby umiejętnie ukryć nasze ozdóbki i stopniowo przygotować staruszków na szok. Mój delfin wynurzał się z fal, motylek Karoliny swobodnie fruwał tuż obok jej lewej kostki. Byłyśmy dumne i zadowolone jak cholera.
Bolało, a i owszem, ale jaki był efekt! Koleżanki podziwiały, dla kolegów byłyśmy ekstra laskami z dziarą. Wszystko, co piękne szybko się jednak kończy. Najpierw awantura w domu, że wyglądam jak nawiedzona wariatka, a mój delfin jak rysunek na odpustowym baloniku, potem dziwne wysypki, świąd skóry. Teraz mój ssak wygląda jakby był przebity harpunem. Skóra się pomarszczyła, część barwnika została wchłonięta. Z delfinka została szaroniebieska plama, którą muszę ukrywać. Nie stać mnie na jej usunięcie.
Zdjęcia: Adam Kołoczek
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze