I rzeczywiście: pierwsze pół godziny dosłownie wciska w fotel. Nie chodzi tu nawet o (przyznaję: szalenie efektowne) sceny nadejścia wielkiej fali, czy dokonanych przez nią (w ciągu kilkunastu minut) zniszczeń. Największe wrażenie robią proste, rozedrgane i nieostre ujęcia, w których kamera „widzi” oczami bohaterów. Bayona pozwala zrozumieć, jak czuli się ludzie zagarnięci przez tsunami. Tonący, ciskani o ściany przez spieniony nurt, ranieni przez fruwające wokół przedmioty, walące się budynki itd. Reżyser bez trudu sprawia, że familijny wstęp (jankesi na wakacjach) przeradza się w (nomen omen) prawdziwy horror. Jesteśmy w centrum zdarzeń i przeżywamy je naprawdę bardzo mocno.
Szkoda tylko, że na tym kończą się pomysły słynnego Hiszpana. Po chwili napięcie siada i przez pozostałą część (dwugodzinnego) filmu oglądamy niekończące się poszukiwania rozdzielonych przez kataklizm małżonków. Dlaczego okazują się one tak nużące? Czemu sprawiają, że co i rusz zerkamy na zegarek? Dziurawym okazuje się być scenariusz: brakuje wyraźnej osi fabularnej; pomysłu, jak atrakcyjnie sprzedać tę historię. Poszczególne wątki (część zdarzeń widzimy z perspektywy Watts, pozostałe oczami McGregora) łączą się ze sobą (najdelikatniej mówiąc) dość topornie. Ale najmocniej doskwiera brak (tak mocno obecnego w pierwszych ujęciach) napięcia. I tu winę ponosi Bayona. Niemożliwe to teoretycznie produkcja hiszpańska, ale na każdym kroku czuć ingerencję amerykańskich producentów. Wstrząsający początek szybko zamienia się w tandetny, łzawy melodramat. Pieśń na cześć wartości rodzinnych, wzajemnego poświęcenia, bezwzględnej wyższości białego człowieka (Tajowie to jedynie banda nierozgarniętych dzikusów), jego niezłomności i determinacji. Niemożliwe trąci dramatem z telenoweli rodem. Twórcy ignorują realizm, gwiżdżą na reguły prawdopodobieństwa. Interesuje ich nie prawda, ale sprawny wyciskacz łez dla szerokiego odbiorcy. I dlatego całość nudzi, dlatego brakuje jej wspomnianego napięcia: od początku wiemy, że czeka nas nieunikniony happy end. Więc czym się tu denerwować?
Oczywiście: film jest bardzo sprawnie zrealizowany. McGregor gubi się we wszechobecnym kiczu, ale Watts potrafi go przezwyciężyć (nominacje do Oscara i Złotego Globu wydają się w pełni uzasadnione). W hiszpańskich kinach jest to hit wszech czasów, ale to akurat żaden argument: wyobraźcie sobie oglądalność polskiego filmu z McGregorem w roli głównej. W ogóle wydaje mi się, że nie warto Bayony usprawiedliwiać. Sięga po jedną z największych tragedii naszych czasów (220 tysięcy ofiar śmiertelnych) a z ekranu wieje banałem i nudą. Ma facet niepospolity talent, ale tym razem zwyczajnie mu nie wyszło.