Ci przeklęci turyści
DOMINIK SOŁOWIEJ • dawno temuPodróżowanie to genialna sprawa. Piszę te słowa siedząc w pociągu relacji Praga – Warszawa i zastanawiając się nad tym, jak wyglądałby świat, gdyby ludzie nie mieli potrzeby przemieszczania się.
Na pewno nasze życie byłoby uboższe o doświadczenia kulturalne, ekonomiczne, obyczajowe itp. A gdyby nie podróże, nie powstałoby tak piękne miasto jak stolica Czech. Warto wiedzieć, że początki Pragi sięgają X wieku. I tę ponad tysiącletnią tradycję widać na każdym kroku, przede wszystkim w niezwykłych kamienicach, kościołach, mostach i synagogach (np. Synagoga Staronowa została zbudowana w 1270 roku!). Ale nie o Pradze chciałbym wyłącznie pisać, lecz także o tym, że będąc turystą w pewnym momencie ma się turystów dość! Takie doświadczenie po raz kolejny odczuwam po wizycie w jednym z najpiękniejszych miast na świecie.
Dwa brzegi Pragi, rozdzielonej rzeką Wełtawą, łączy Most Karola – konstrukcja sprzed ponad 650 lat, która w idealnym stanie przetrwała powodzie, pożogi i wojenne zawieruchy. Pytanie tylko, czy przetrwa kolejny najazd spragnionych atrakcji turystów. Bo dzieje się niestety tak, że most na Wełtawie przekraczają w czasie wakacji miliony obywateli świata, którzy ściągnęli tam m.in. z Polski, Niemiec, Francji, Włoch, Chin, Japonii i USA. Istna Wieża Babel. Efekt jest piorunujący: zamiast oddać się nieskrępowanej przyjemności spaceru po Moście Karola, człowiek może zrobić tylko jedno: stawiać krok za krokiem, skupiając się na uważnym omijaniu tabunów ludzi z aparatami fotograficznymi. I nie ma znaczenia, czy wybierzemy się na most z rana, po południu, wieczorem czy w nocy, bo zawsze znajdą się na nim grupki mniej lub bardziej trzeźwych turystów (a że piwo jest bajecznie tanie i smaczne, każdy wspomaga się jak może). Podobnie dzieje się na ulicach, zaludnionych przez tych, którzy sprzedają pamiątki i chcą kupić pamiątki; tych, którzy zapraszają do restauracji i tych, którzy właśnie nabrali ochoty na jedzenie. Istne szaleństwo. Dlatego składam wszem i wobec ślubowanie, że do Pragi wybiorę się po raz kolejny jesienią lub zimą. Byłbym oczywiście nieszczery, gdybym tegoroczny pobyt nazwał nieudanym, bo Praga znów zaskoczyła mnie odrestaurowanymi zabytkami, muzeami, czystymi trotuarami i jak zawsze sympatycznymi, uśmiechniętymi Czechami, których stosunek do życia idealnie – według mnie – wyrażają książki Bohumila Hrabala. Minusem są oczywiście wszędobylskie opłaty: jeszcze kilka lat temu na zabytkową Złotą uliczkę można było wejść bez opłat, a teraz trzeba sięgnąć do portfela. Zwiedzanie synagog i cmentarza żydowskiego na Starym Mieście wiąże się z koniecznością zakupu biletu (tylko Nowy Cmentarz Żydowski, gdzie znajduje się grób Franza Kafki jest ogólnie dostępny dla zwiedzających). Cóż, jest to jednak cena za rozdeptywanie miasta, bo – mam nadzieję – część pieniędzy pozyskanych od turystów idzie na renowację zabytków. Swoją drogą, możliwość doświadczenia magii Pragi (tej z powieści Golem Gustawa Meyrinka) wciąż jest możliwa. Słusznie zrobił świetny polski reportażysta Mariusz Szczygieł (zakochany w Pradze), który od czasu do czasu przeprowadza się do miasta i tam o nim pisze. Zazdroszczę mu zimowego widoku Hradczan lub Starego Miasta (uwiecznionego na tajemniczych obrazach Jakuba Schikanedera).
Oczywiście wszędzie w Pradze są sklepy ze „zdrową” żywnością, znane nam z polskich ulic i galerii handlowych, więc zapach frytek zawsze unosi się chociażby nad Placem Wacława, zdominowanym przez luksusowe sklepy dla bogatych. To za ich sprawą klimat miasta Franza Kafki jest coraz mniej odczuwalny, ale przecież Czesi też muszą z czegoś żyć i mieć miejsce, w którym kupią spodnie albo buty. Literackimi opowieściami nikt głodnego nie nakarmi.
Odejdźmy od Pragi w bardziej obce rejony. Słowo „Nepal” brzmi dla nas egzotycznie, bo i miejsce, z którym jest związane, należy do wyjątkowych. Położona w Himalajach kraina, zamieszkana przez buddystów i hinduistów, większości z nas kojarzy się z mistycznym miejscem, w którym czas się zatrzymał, a na ulicach spacerują wyłącznie oświeceni mnisi i pobożni świeccy, trzymający w rękach młynki modlitewne. Chociaż Nepal wciąż pozostaje wielkim ośrodkiem studiów buddyjskich, kraj ten otworzył się na turystów, widząc w nich jedno z najważniejszych źródeł utrzymania. Już teraz na ulicach Katmandu znajdziemy sklepy z zachodnimi markami oraz fast foody karmiące nas zdecydowanie niebuddyjskim jedzeniem. Minie jeszcze kilka lub kilkanaście lat, a wyjazd do Nepalu straci sens, skoro kraj ten swoim klimatem będzie przypominać dobrze znane nam miejsca. I na pewno przestanie być krainą mędrców, do której zawitać powinien każdy, kto poszukuje duchowego oświecenia. Podobnie dzieje z Indiami, o których zajmująco pisze w swojej książce Masala polski podróżnik i dziennikarz Max Cegielski. W jego książce znajdziemy rozbrajające zdjęcie, na którym widnieje plakat rozciągnięty nad ulicą: Coca Cola wita Jego Świątobliwość Dalajlamę.
Intrygujące rozwiązanie znalazł Bhutan – niewielkie państwo położone w Himalajach. Otóż zamknęło one swoje granice dla turystów (chociaż i to się stopniowo zmienia), wpuszczając tam tylko osoby, które mogą wnieść coś do hermetycznej, prawie w stu procentach buddyjskiej kultury. Oto z jednej strony szansa na ocalenie czegoś, co jest unikatowe w skali świata, a z drugiej strony strata dla turystów, nawet tych, którzy naprawdę chcą poznać obcą kulturę, a nie tylko pstryknąć kilka zdjęć do zamieszczenia na Facebooku. A może jest prostsze rozwiązanie? Niech fast foody będą wyłącznie tam, skąd pochodzą, a napisy na sklepach wyłącznie w języku narodowym. I oryginalna waluta, a nie uniwersalne euro lub dolar. Będzie nam trudniej podróżować, ale przynajmniej odczujemy frajdę, idąc ulicą całkowicie obcego nam miasta. Może mieszkańcy wspaniałych metropolii będą mogli odetchnąć pełną piersią: bo dzięki powrotowi do tradycji, chociażby kulinarnej, pozbędą się śmierdzących fast foodów, psujących najpiękniejszy miejski krajobraz? Kto wie?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze