„Życie Adeli – Rozdział 1 i 2”, Abdellatif Kechiche
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuTo wspaniała opowieść o miłości. Kino wyjątkowe. I bardzo „canneńskie”. W miejsce lesbijskiej love story dostajemy wzruszającą historię o miłości, w której każdy odnajdzie fragmenty własnych doświadczeń.
Złota Palma w Cannes, zachwyty krytyki itd. Ale sukces frekwencyjny we francuskich kinach „Życie Adeli” zawdzięcza przede wszystkim kontrowersjom. Czyli głośnym już (kilkunastominutowym, naturalistycznym, zdaniem niektórych ocierającym się o pornografię) scenom lesbijskiego seksu. Kto wybierze się do kina skuszony skandalizującą otoczką, może się poważnie rozczarować. Bo sceny są. Ale najwięcej prawdy o „Życiu Adeli” mówi krótkie zdanie przewodniczącego canneńskiemu jury Spielberga: „to wspaniała opowieść o miłości”.
Główną bohaterkę, Adele (Adele Excharchopoulos) poznajemy jako 15-letnią licealistkę. Obserwujemy jej codzienne życie: lekcje francuskiego, plotki z koleżankami, obiady z rodzicami. Gdzieś w tle rodzi się świadomość i tożsamość młodej dziewczyny. Adele przeżywa pierwszy seks — z chłopakiem — i pierwszą prawdziwą miłość — z dziewczyną: studentką ASP — Emmą (Lea Seydoux). Relacja obu bohaterek będzie główną osią filmu, ale jak zdradza podtytuł (rozdział 1 i 2) Kechiche pokaże nam o wiele więcej.
Wspomniany skandal może się jedynie przysłużyć „Życiu Adeli”. Warto wspomnieć, że nie było go w Cannes: festiwal słynie z kontrowersyjnych werdyktów, ale tym razem obraz Kechiche był typowanym przez wszystkich, tzw. „murowanym” kandydatem do Złotej Palmy. Co nie dziwi: jest to kino rzeczywiście wyjątkowe. I bardzo „canneńskie”: optyka przypomina choćby zeszłorocznego laureata, „Miłość” Hanekego. Kechiche rezygnuje z tradycyjnego sposobu opowiadania, stawia na narrację subtelną, niemal paradokumentalną. Nie rzuca swoim bohaterkom wielkich wyzwań, raczej podgląda ich codzienność, udaje estetykę paradokumentu. W połączeniu z trzygodzinnym czasem projekcji (i wyczuwalnym zaangażowaniem obu aktorek) daje to efekt niezwykłej intymności, ale i pełnego realizmu. Widz jest bliski Adele i Emmie, „zżywa” się z nimi, traktuje je (podobnie jak reżyser) z czułością. Dlatego wszystko wypada tu tak bardzo wiarygodnie. W centrum jest oczywiście miłość, ale (co po nużącej fali nagradzanych, „gejowskich” manifestów bardzo cieszy) kwestia tożsamości seksualnej pozostaje drugorzędna. Widzimy uczucie łączące dwie kobiety, ale równie dobrze mogłaby to być para hetero: Kechiche nie czyni takich rozróżnień. Pokazuje urodę pierwszego zauroczenia, namiętny szał początku poważnej relacji, budowanie więzi, później kryzys, nieuniknione stygnięcie temperatury związku. Wszystko zwyczajnie, bez epatowania, z uwagą, dużym wyczuciem detalu. Efektem uniwersalność, która decyduje o sukcesie „Życia Adeli”: w miejsce lesbijskiej love story dostajemy wzruszającą historię o miłości, w której każdy (a to przecież w kinie, literaturze itd. największa sztuka) odnajdzie fragmenty własnych doświadczeń.
Oczywiście miłość to nie wszystko. Kechiche decydując się na ryzykowny, trzygodzinny format poniósł jego koszta (pierwsze dwie godziny oglądamy niczym w łagodnym transie, później napięcie stopniowo siada), ale dał sobie czas na ukazanie szerszej perspektywy. Mamy tu ciekawą charakterystykę dojrzewającego pokolenia. Marzenia i ich konfrontację z rzeczywistością, konflikt pasji i zwyczajnej pracy, wymieniać można jeszcze długo. Ujmuje łagodna, ciepła optyka. Bo przyzwyczailiśmy się już do „alarmujących” opowieści o zagrożonych narkotykami, kryzysem wartości, pustką medialnego szumu itd. nastolatkach. U Kechichego jest dokładnie odwrotnie: widzimy pokolenie niezdeterminowane tradycją, dysponujące prawdziwą wolnością wyboru, a jednak podlegające tym samym (podkreślają to m.in. odniesienia do klasyki XIX w. literatury) problemom, dylematom, stające przed koniecznością dokonania tych samych wyborów. Także tu autor stawia na uniwersalność. I wygrywa.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze