Co robić, gdy życie się wali?
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temu • 1 komentarzCzasem bywa tak, że niebo wali się nam na głowy. Mąż ucieka z komornikiem, żywo zainteresowanym przejęciem naszego, mocno zadłużonego majątku. Przyjaciółka okazuje się psychicznym wampirem. Szef najpierw podrywa, a później zwalnia. Wypadają zęby. W żołądku gnije najtańsze jedzenie, pochłaniane wielkimi kęsami, gdyż brak czasu na spokojny posiłek. Stawy wysiadają od ciągłego biegania, bynajmniej nie w celach zdrowotnych.
Czasem bywa tak, że niebo wali się nam na głowy. Mąż ucieka z komornikiem, żywo zainteresowanym przejęciem naszego, mocno zadłużonego majątku. Przyjaciółka okazuje się psychicznym wampirem. Szef najpierw podrywa, a później zwalnia. Wypadają zęby. W żołądku gnije najtańsze jedzenie, pochłaniane wielkimi kęsami, gdyż brak czasu na spokojny posiłek. Stawy wysiadają od ciągłego biegania, bynajmniej nie w celach zdrowotnych.
Do tego: plucha, jesienna mgła, wściekłe psy szalejące po ulicach, smród zbiorkomu, mrok. Powtórzę: co robić?
Mnie życie zawaliło się kilkukrotnie, więc śmiem uważać się za eksperta. Prawdopodobnie znam się tylko na tym. Mechanizm kataklizmu za każdym razem wyglądał podobnie. Jedno nieszczęście pociągało za sobą kolejne, jakby wszystko co ważne i potrzebne wiązała niewidzialna, mocna lina. Jakby garnki runęły razem z półką. Jednego dnia miałem wszystko, drugiego – niemal nic.
Rozmiar kataklizmu jest najczęściej związany z możliwościami człowieka, który go doświadcza. Inaczej ma nastolatek, inaczej osobnik dojrzały. Dla pierwszego katastrofą będzie odejście dziewczyny, strata tysiaka i wyrok w zawieszeniu. Dla drugiego – trzeci rozwód, strata domu z samochodem i pięć lat bez żadnych zawiasów. Warto znaleźć pocieszenie w tej obserwacji. Niemal zawsze doświadczamy klęski, którą potrafimy znieść.
Kataklizm (odejście partnera, strata oszczędności, choroba, wszystko naraz) kojarzy mi się z zawaleniem domu. Tej metafory się trzymajmy. Co robimy, gdy pękają ściany, a gruz sypie się z sufitu? Istnieje tylko jedno rozwiązanie: spieprzać ile sił w nogach. Bez oglądania się na cokolwiek. Nie wolno się zatrzymać bez względu na cenę. Żaden przedmiot, żadne zwierzę ani człowiek nie jest tego wart. Inaczej zostaniemy pod gruzami.
Następny moment jest wyjątkowo nieprzyjemny. Oto przeżyliśmy katastrofę i patrzymy na ruinę, która jeszcze przed chwilą służyła nam za dom. Domem jednak nie jest i raczej nie będzie. Należy przyzwyczaić się do tej myśli.
Co dalej? Doradzam pobieżne przeszukanie tego gruzowiska, bez zaglądania w głąb. Nie odwalajmy cegieł i pod żadnym pozorem nie próbujmy kopać. Na pewno nas przysypie. Ale kto wie, może na wierzchu leży coś, co może się przydać lub chociaż posłuży za pamiątkę? Nie szukajmy jednak zbyt długo, gdyż nadchodzi noc. Tej nie przetrwamy bez obozowiska.
Obozowisko, siłą rzeczy, konstruujemy z tego, co znajduje się pod ręką. Jeśli w kieszeni mamy zapalniczkę, posiedzimy w cieple. Jeśli nie, ranek przywitamy zasmarkani. W tej nowej, niepokojącej sytuacji nie ma to wielkiego znaczenia. Zresztą, ogrzejemy się w inny sposób. Mianowicie, w tę pierwszą noc po katastrofie, w wigilię nowego życia koniecznie należy się upić. Całkowicie, do spodu, nie zważając na nic tak, żeby Charlie Sheen wyszedł przy nas na abstynenta. Takie doświadczenie nazywam resetem duszy.
Upijmy się jak świnie, bo będziemy trzeźwi przez wiele miesięcy. To konieczność. Widziałem wielu takich, którzy po kataklizmie zrastali się z butelką, aż sami stawali się dwunożną katastrofą. Nawet Noe wytrzeźwiał na czas budowy Arki. Pójdźmy jego przykładem.
Dalej rozpoczyna się żmudny proces odbudowy. Warto go zacząć od niewracania na stare śmieci. Odpuśćmy rozgrzebywanie ruin. Nie wołajmy strażaków ani faceta z koparką. Cokolwiek wydobędziemy spod gruzów, będzie zniszczone. Należy po prostu odpuścić.
W zawalonym domu tracimy wszystko, co mieliśmy i naturalnym odruchem jest pragnienie odzyskania tegoż. Najlepiej wszystkiego i to natychmiast! Nic z tych rzeczy. Wyobraźmy sobie kogoś, kto wlewa fundamenty pod dom, jednocześnie instalując nową zmywarkę. Szlag mu trafi jedno i drugie. Niestety, utracone dobra należy odzyskiwać po kolei, koncentrując się na jednym, konkretnym celu.
Istnieją różne metody w tym względzie. Niektórzy wskazują na konieczność znalezienia nowego partnera bądź partnerki, gotowego do okazania niezbędnego wsparcia. Moim zdaniem to ślepa droga. Uszedłszy z katastrofy, w podartych majtach zdobędziemy co najwyżej czyjeś współczucie, nie miłość z jakże niezbędnym oddaniem. Dlatego proponuję zacząć od pieniędzy.
Zmieńmy się w tytanów pracy. Zostańmy złodziejami. Zamordujmy bogatą staruszkę. Sprzedajmy nerkę i pół wątroby, myślmy wyłącznie o sobie, słowem zróbmy wszystko, by przytulić jak najwięcej siana. Tę ukradzioną, wypracowaną, zakrwawioną forsę należy gromadzić bez zbytniej przesady. Nie bądźmy ani skąpi, ani rozrzutni. Sknera nauczy się dziadostwa i będzie je kultywował nawet w złotym pałacu. Rozrzutnik nigdy nie dorobi się nawet klitki w blaszaku.
Co teraz? Bierzemy się za odbudowę domu? Kupujemy działkę? Zamawiamy projekt u architekta? Nic z tych rzeczy. Następnym krokiem powinno być przyciągnięcie do siebie ludzi, poznanie przyjaciół i nowych kochanków, którzy zastąpią tych zmiażdżonych w kataklizmie. Ci udzielą nam odpowiedniego wsparcia w granicach pod warunkiem, że też będziemy dla nich mili. To z ich pomocą zbudujemy dom.
Są na świecie tylko dwa skarby. Ludzie i pieniądze. Warto o tym pamiętać.
A gdy będziemy budowali nowy dom, pamiętajmy, by w niczym nie przypominał poprzedniego. Mieszkałeś sam? Zamieszkaj z kimś. Miałeś willę? Przeprowadź się do bloku! Żyłeś w białych ścianach? Te nowe pomaluj na wiele kolorów. I odwrotnie.
Jeśli spróbujesz powtórzyć coś ze starego życia, dom się znowu zawali.
Powodzenia!
Ten artykuł ma 1 komentarz
Pokaż wszystkie komentarze