„Magiczne lata”, Robert McCammon
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuOpasła powieść o dorastaniu. Jakim cudem Robert McCammon przez ponad sześćset stron ślizgał się po sentymentach, ani razu nie wpadając w banał? Magiczne lata to powieść, którą się smakuje i której się zazdrości. Wspaniała lektura.
Zdaniem Roberta McCammona – autora opasłej powieści Magiczne lata – dzieciństwo jest krainą, którą opuszczamy raz na zawsze. Pisarzowi nie chodzi o to, że latka lecą, lecz o zmianę sposobu widzenia. Jeśli raz przestaniemy wierzyć w przyjaźń, muzykę i potwora w głębi lasu, dorośniemy i nigdy nie zdołamy uwierzyć ponownie.
Ameryka, miasteczko Zephyr, połowa lat sześćdziesiątych. Dwunastoletni Cory towarzyszy ojcu, mleczarzowi podczas porannego kursu. W szarówce świtu spostrzega samochód wpadający do jeziora. Kierowca jest pobity, związany oraz nagi. Jezioro Saksońskie ma sto metrów głębokości i jeśli coś tam wpadnie, nigdy nie zostanie wydobyte. W oddali Cory spostrzega postać w długim płaszczu, prawdopodobnie mordercę. Odkrycie jego tożsamości zajmie chłopcu (i jego ojcu) rok z kawałkiem. Rozwiązanie zagadki jest banalne, wprowadzone na siłę, lecz nie rozczarowujące. Po prostu, w Magicznych latach chodzi o coś zupełnie innego.
A chodzi o czerwony rower zwany Rakietą, ofiarowany Cory’emu przez przeszło stuletnią kapłankę voodoo, zwaną po prostu Damą. Rakieta zdaje się żyć własnym życiem, a w jej reflektorze, niekiedy, można zobaczyć pulsujące życzliwością oko. Przed domem Damy płoną krzyże Ku Klux Klanu, a sama gospodyni zna magiczny wywar pozwalający w jedną noc nauczyć się matematyki.
Chodzi o Nemo, kruchego chłopaczynę, potrafiącego jednak cisnąć piłkę w chmury tak wysoko, że nigdy nie spadnie. Chodzi o Starego Mojżesza, rzeczną bestię, której Afroamerykańska społeczność Zephyr zostawia jedzenie raz do roku, podczas uroczystej ceremonii w Wielki Piątek. Cory będzie miał małą przeprawę z tym osobnikiem. Chodzi o białego jelenia żerującego w pobliskich lasach i o chłopca, który spotkanie z tym zwierzęciem przypłacił śmiercią. Chodzi o objazdowy cyrk i najprawdziwszego dinozaura (a może nosorożca?) zadręczanego w gabinecie osobliwości przez brutalnego opiekuna. Uwolniony triceratops zasila grono dziwadeł, włóczących się w pobliżu Zephyr. Nie zapominajmy o małpie, zwanej Lucyferem, choć Władca Odchodów byłby lepszym imieniem.
Chodzi o inwazję os podczas niedzielnego kazania i o odwagę, żeby postawić się silniejszym dręczycielom, o pierwszą noc spędzoną w lesie i nagą dziewczynę kąpiącą się w jeziorze, o filmy z Christopherem Lee i Peterem Cushingiem i piosenkę Beach Boys, wyklinaną przez miejscowego pastora, o szalonego syna miejscowego bogacza, który włóczy się nago po całej okolicy i o mały domek z wesołymi dziewczynkami.
Chodzi też o umieranie starego świata. O pierwszy w okolicy supermarket, czynny do dwudziestej, gdzie można kupić wszystko. Co mają począć mleczarze? Niedługo mieszkańcy Zephyr zostaną zmuszeni do wyjazdu w poszukiwaniu innego miejsca, gdzie będzie dobrze płatna praca, ale zabraknie Starego Mojżesza, oko zgaśnie w reflektorze Rakiety i nigdy już się nie rozbudzi. Kiedy po latach wrócimy do miasteczka, zostaną tylko starcy i duchy. Nawet jeśli widma będą przyjazne, to trochę za mało.
Trudno mi stwierdzić, jakim cudem Robert McCammon przez ponad sześćset stron ślizgał się po sentymentach, ani razu nie wpadając w banał. Magiczne lata to powieść, którą się smakuje i której się zazdrości. Wspaniała lektura.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze