"Free Rainer", Hans Weingartner
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuNowy film Hansa Weingartnera, autora obsypanych nagrodami Edukatorów. Komercyjna komedia z elementami romantycznymi. Reżyser serwuje wczorajsze prawdy: telewizja ogłupia i kłamie, wszyscy żyjemy w mentalnym McDonald'sie. Niestety, ta niewiarygodna opowieść to zestaw bezładnie posklejanych i zupełnie niepasujących do siebie klisz. Do tego koniec jak z bajki.
Nowy film Hansa Weingartnera, autora obsypanych nagrodami Edukatorów.
Rainer (znany z Biegnij, Lola, biegnij Moritz Bleibtreu) jest producentem telewizyjnej tandety najniższych lotów. Tworzy kolejne reality shows, przekłamane pseudoreportaże, infantylne teleturnieje. Jak nietrudno się domyślić, jest obrzydliwie bogaty, ma piękny dom, drogi samochód, atrakcyjną dziewczynę, itd. Jego życie zmienia się pod wpływem wypadku — Rainer zapada w stan śmierci klinicznej. Śniąc, dostrzega bezsens swojej pracy. Po wyjściu ze szpitala Rainer postanawia zmieniać świat. A że jedyną rzeczywistością, jaką zna, jest telewizja, dochodzi do wniosku, że aby zmienić świat, wystarczy zmienić telewizję. Tę ostatnią kształtują wyniki oglądalności powstające w oparciu o obserwację zaskakująco małej grupy ludzi (tzw. badania telemetryczne). Rainer podejrzewa, że są one fałszowane, by świadomie ogłupiać społeczeństwo. Kiedy rzeczywistość nie potwierdza jego obaw, postanawia samodzielnie fałszować wyniki. Kupuje masę sprzętu, wciąga do spółki hakera socjopatę. Dalej obaj panowie (wspomagani przez całą grupę życiowych rozbitków) włamują się do serwera ośrodka badań telemetrycznych. W wyniku ich działań na szczyty telewizyjnej popularności trafiają programy kulturalne, rzetelna publicystyka, retransmisje koncertów, przeglądy klasyki kina, itd. Wielcy medialnego świata, chcąc nie chcąc, muszą dopasować się do zupełnie nowych realiów.
Idea, jaką próbuje sprzedać widzowi Weingartner, jest w oczywisty sposób słuszna i dlatego chciałoby się ten film chwalić. Niestety, mimo najlepszych chęci dziennikarska rzetelność nakazuje na samym wstępie ostrzec: Free Rainer to porażka. Zawodzi tu prawie wszystko — w pierwszym rzędzie scenariusz. Ta niewiarygodna opowieść to zestaw bezładnie posklejanych i zupełnie niepasujących do siebie klisz. Film rozpoczyna sugestywny, agresywny wręcz portret medialnego środowiska. Dalej mamy (zdecydowanie najsłabsza część filmu) dramat winy i kary, który rodzi rewolucję — antymedialną i antykonsumpcyjną. Co zupełnie nie przeszkadza temu, by obraz chwilę później wskoczył w koleiny jak najbardziej komercyjnej komedii z tzw. elementami romantycznymi. Koniec to już najzwyklejsza bajka pomyślana tak, by mniej wybredny widz opuszczał kino z szerokim uśmiechem osoby podniesionej na duchu. Ale — niestety — to nie rażąca fragmentaryczność scenariusza jest główną jego wadą. Najmocniej drażni nieskażony odrobiną obiektywizmu zapał, z jakim reżyser głosi swoje tezy.
Weingartner od początku kariery z całych sił próbuje znaleźć się na sztandarach rewolucji (chciałoby się złośliwie dodać — jakiejkolwiek rewolucji). I tu jest pies pogrzebany. Ten nadgorliwy Che Guevara współczesnego kina serwuje nam wczorajsze prawdy (telewizja ogłupia i kłamie, wszyscy żyjemy w mentalnym McDonald'sie itd.) z głębokim przekonaniem o ich niewiarygodnej wprost odkrywczości. A także z zapałem nieznoszącego sprzeciwu belfra. Film szybko staje się nieznośną, boleśnie łopatologiczną agitką w pseudoanarchistycznym duchu. Brakuje tu miejsca na jakikolwiek dialog, jakąkolwiek dwuznaczność. Świat jest taki, jakim widzi go reżyser. A że ładunek intelektualny filmu przypomina manifest trzynastolatka, całość kończy się katastrofą. Pretensjonalną, nudną i niezamierzenie śmieszną.
Najmocniej dziwi to, że ten z założenia do przesady buntowniczy film odzyskuje tempo i klasę, kiedy wkracza w estetykę wspomnianej już komercyjnej, niewymagającej komedyjki. W tej koncepcji Weingartner wypada naturalnie i przekonująco (uczciwie trzeba przyznać — na tym etapie reżyser serwuje mnóstwo wyśmienitego humoru sytuacyjnego).
I tu rodzi się kuriozum. Wpierw Weingartner z zapałem godnym lepszej sprawy przekonuje, że telewizja ogłupia. Ale przekonuje takim językiem i przy pomocy tak dalece deklaratywnej narracji, jakby miał do czynienia z widzem idiotą, którego posądzić można o wszystko, ale nie o samodzielną refleksję (o którą reżyser wydaje się walczyć). A w chwilę później, po całym tym wściekłym ataku na filmową komercję serwuje nam nic innego jak właśnie filmową komercję. Jedno pytanie pozostaje bez odpowiedzi — o co temu człowiekowi właściwie chodzi?
No właśnie — o co chodzi? Czy mamy do czynienia ze sprytnym cynikiem, który doskonale wie, że bunt od dawna jest niezwykle chodliwym towarem? Czy może obserwujemy jednorazową porażkę zdolnego przecież reżysera, który nie dostrzegł wewnętrznej sprzeczności we własnym filmie? A może tak właśnie miało być, może Weingartner tak bardzo chciał dotrzeć ze swoim przekazem bezpośrednio do pożeraczy telewizyjnego chłamu, że postanowił mówić czytelnym dla nich językiem? Nawet za cenę śmieszności w oczach bardziej wyrobionego widza? Na te pytania odpowiedzi nie znam.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze