Nowy film Hansa Weingartnera, autora obsypanych nagrodami Edukatorów.
Rainer (znany z Biegnij, Lola, biegnij Moritz Bleibtreu) jest producentem telewizyjnej tandety najniższych lotów. Tworzy kolejne reality shows, przekłamane pseudoreportaże, infantylne teleturnieje. Jak nietrudno się domyślić, jest obrzydliwie bogaty, ma piękny dom, drogi samochód, atrakcyjną dziewczynę, itd. Jego życie zmienia się pod wpływem wypadku - Rainer zapada w stan śmierci klinicznej. Śniąc, dostrzega bezsens swojej pracy. Po wyjściu ze szpitala Rainer postanawia zmieniać świat. A że jedyną rzeczywistością, jaką zna, jest telewizja, dochodzi do wniosku, że aby zmienić świat, wystarczy zmienić telewizję. Tę ostatnią kształtują wyniki oglądalności powstające w oparciu o obserwację zaskakująco małej grupy ludzi (tzw. badania telemetryczne). Rainer podejrzewa, że są one fałszowane, by świadomie ogłupiać społeczeństwo. Kiedy rzeczywistość nie potwierdza jego obaw, postanawia samodzielnie fałszować wyniki. Kupuje masę sprzętu, wciąga do spółki hakera socjopatę. Dalej obaj panowie (wspomagani przez całą grupę życiowych rozbitków) włamują się do serwera ośrodka badań telemetrycznych. W wyniku ich działań na szczyty telewizyjnej popularności trafiają programy kulturalne, rzetelna publicystyka, retransmisje koncertów, przeglądy klasyki kina, itd. Wielcy medialnego świata, chcąc nie chcąc, muszą dopasować się do zupełnie nowych realiów.
Najmocniej dziwi to, że ten z założenia do przesady buntowniczy film odzyskuje tempo i klasę, kiedy wkracza w estetykę wspomnianej już komercyjnej, niewymagającej komedyjki. W tej koncepcji Weingartner wypada naturalnie i przekonująco (uczciwie trzeba przyznać - na tym etapie reżyser serwuje mnóstwo wyśmienitego humoru sytuacyjnego).
No właśnie - o co chodzi? Czy mamy do czynienia ze sprytnym cynikiem, który doskonale wie, że bunt od dawna jest niezwykle chodliwym towarem? Czy może obserwujemy jednorazową porażkę zdolnego przecież reżysera, który nie dostrzegł wewnętrznej sprzeczności we własnym filmie? A może tak właśnie miało być, może Weingartner tak bardzo chciał dotrzeć ze swoim przekazem bezpośrednio do pożeraczy telewizyjnego chłamu, że postanowił mówić czytelnym dla nich językiem? Nawet za cenę śmieszności w oczach bardziej wyrobionego widza? Na te pytania odpowiedzi nie znam.