„Mr. Nobody”, Jaco Van Dormael
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuVan Dormael otarł się o arcydzieło. Wyraźnie szło mu o swoiste opus magnum, syntezę wszystkich nurtujących ludzkość pytań. Film intryguje, wciąga i prowokuje dyskusje. Realizacyjnie i wizualnie olśniewa, nie sposób oderwać od niego oczu. Każdą scenę wykreowano z wizją i pietyzmem. Ma pomysłowe zakończenie.
Jaco Van Dormael zasłynął jako autor kameralnych dramatów psychologicznych (m.in. wielokrotnie nagradzany Ósmy dzień). Po czym zniknął ze świata filmu na kilkanaście długich lat. Jego come back zaskakuje ze wszech miar: to monumentalne, zrealizowane za ogromne pieniądze nawiązanie do kina spod znaku Spike’a Jonze (Adaptacja), Michela Gondry’ego (Jak we śnie, Zakochany bez pamięci), czy może przede wszystkim Charliego Kaufmana (Synecdoche, New York).
Streścić tego filmu naprawdę nie sposób. Główny bohater, Nemo Nobody (Jared Leto) wymyka się ograniczeniom czasu i przestrzeni. Jednocześnie realizuje kilkanaście symultanicznych życiorysów, podróżuje w czasie, zagina przestrzeń, przewiduje przyszłość, ociera się o tajemnicę bytu, dekonstruuje podstawowe prawa fizyki i astronomii. Jest istotą nadprzyrodzoną, błędem stwórcy, czy może jedynie konfabulującym na łożu śmierci starcem o niezwykle bogatej wyobraźni? Van Dormael najwyraźniej chce, by widz sam wydał werdykt.
Streszczenie Mr. Nobody musiałoby zamienić się w kilkudziesięciostronicową nowelę. Ale znacznie większych trudności dostarcza jednoznaczna ocena filmu. Bo Van Dormael bez wątpienia otarł się o arcydzieło. Wyraźnie szło mu o swoiste opus magnum, syntezę wszystkich nurtujących ludzkość pytań (a niekiedy i odpowiedzi). Zamysł przerósł twórcę: Nobody gubi się w swojej wielowątkowości. Van Dormael miał niezwykłą wizję, ambitną koncepcję, udało mu się nawet zgromadzić bezprecedensowy jak na tego typu produkcję budżet (realizacyjnie i wizualnie film autentycznie olśniewa, nie sposób oderwać od niego oczu). Reżyserowi zabrakło samodyscypliny, autocenzury, odrobiny pokory. Pierwsza połowa jest niezwykle sugestywna.
Van Dormael eksponuje siłę sprawczą przypadku, wskazuje jak bardzo powiązane są ze sobą pozornie oddzielne zjawiska (tzw. efekt motyla). Dalej rozpędzony chce ująć wszystko: filozofia konkuruje tu z matematyką, teoria chaosu przegryza się z teorią względności, na pierwszy plan wychodzi metafizyka, a w tle rozgrywa się (chwilami piękna, ale i niekiedy odrobinę kiczowata) analiza zjawisk takich jak miłość, przyjaźń, macierzyństwo. Całość wygląda niczym rozbuchana wersja reżyserska, wydana jedynie na DVD, by uśmierzyć ból reżysera, któremu producenci wcześniej wycięli połowę fabuły. Tyle, że jest to wersja kinowa, nie dokonano żadnych cięć, co stanowi oczywisty problem. Bo o spójnej wypowiedzi nie może być tutaj mowy.
Co nie znaczy, że mamy do czynienia z nieczytelnym bełkotem (takim jak np. Młodość stulatka Coppoli). Przeciwnie, całość (a w każdym razie 2/3 filmu) ogląda się zaskakująco dobrze. Duża w tym zasługa wspomnianej już, perfekcyjnej realizacji. Nobody nieustannie podróżuje w czasie, a każdy wymiar, w którym aktualnie przebywa (czy będą to lata 70. zeszłego stulecia, czy odległa przyszłość) wykreowano z wizją i pietyzmem, które biją na głowę hollywoodzkie standardy.
Jednocześnie Van Dormael błyskotliwie cytuje tu całą historię kina (od Metropolis, poprzez Odyseję kosmiczną, aż po Incepcję, Matrix itd). Ale przede wszystkim jawi się twórcą o imponującej, niczym nieograniczonej wyobraźni. Gdyby jeszcze umiał skupić się na konkretnej tezie, na kilku wybranych zagadnieniach. Bo niestety: chcąc mówić jednocześnie o wszystkim, zafundował widzom kolorowy kalejdoskop. Efektowny, ale z czasem coraz mniej angażujący emocjonalnie. I zdecydowanie za długi. Bo zakończenie jest pomysłowe, ale poprzedzające je ostatnie pół godziny wyraźnie się dłuży.
Póki co Mr. Nobody podzielił krytykę na całym świecie. Jedni uznali go za pustą i bezlitośnie kiczowatą wydmuszkę, inni za wiekopomne dzieło. Ale nie dajcie się zwieść, w ten właśnie sposób recenzenci ułatwiają sobie życie. Zawyżamy (lub zaniżamy) wartość filmu i od razu argumentuje nam się łatwiej. Obraz Van Dormaela nie zasługuje na takie uproszczenie. Owszem, jest to wypowiedź typowo postmodernistyczna (a więc operująca mądrościami niezaprzeczalnymi, ale i zasłyszanymi). Chwilami zbyt wiele tu patosu, drażnić może nadmiar kontekstów.
Ale pomimo tego Nobody intryguje, wciąga, prowokuje dyskusje. Koniec końców wiele zależy od tego, kto będzie go oglądał. Dla początkujących adeptów kina może to być prawdziwe objawienie, inspiracja do dalszych poszukiwań. Dla znawców zapewne tylko popkulturowa i poważnie uproszczona wersja choćby wspomnianego Synecdoche Kaufmana. Bo Nobody jest filmem straconej szansy (mógł zachwycać, mógł wejść do kanonu), ale nie jest (jak chciałoby wielu kolegów po piórze) filmem nieudanym. Przeciwnie: naprawdę warto dać mu szansę.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze