„Co jest grane, Davis?", Ethan Coen, Joel Coen
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuW tym roku mija trzydzieści lat od kinowego debiutu Coenów. Na przekór modom bracia pozostali wierni raz obranej drodze. Na przemian kpili albo z ludzkiej egzystencji albo z ludzkiej głupoty. Ich fenomen można tłumaczyć na wiele sposobów, ale najważniejsze wydaje się to, że Coenowie nie pudłują. Udaje im się zawsze i wszystko. Tak było przez ostatnie 30 lat, tak jest i tym razem.
W tym roku mija trzydzieści lat od kinowego debiutu Coenów. Na przekór modom bracia pozostali wierni raz obranej drodze. Na przemian kpili albo z ludzkiej egzystencji (od „Burtona Finka” po „Poważnego człowieka”), albo z ludzkiej głupoty (od „Fargo” po „Tajne przez poufne”). W pierwszej odsłonie uwodzili przewrotnym, czarnym humorem; w drugiej popisywali się nieskrępowaną błazenadą. Ich fenomen można tłumaczyć na wiele sposobów, ale najważniejsze wydaje się to, że Coenowie nie pudłują. Udaje im się zawsze i wszystko. Tak było przez ostatnie 30 lat, tak jest i tym razem.
W „Inside Llewyn Davis” (tak brzmi oryginalny tytuł) słynni bracia fundują nam nostalgiczną podróż do Nowego Jorku wczesnych lat 60. Na pierwszym planie stawiają Greenwich Village, i rodzące się tam wtedy (w przeddzień sukcesów Boba Dylana, Joan Baez itd.) środowisko folkowych songwriterów. Śpiewać będzie m.in. Justin Timberlake, ale najważniejszy pozostanie bohater tytułowy, Llewyn Davis (luźno wzorowany na kultowej, chociaż niszowej postaci Dave’a Van Ronka, grany przez Oscara Isaaca). Davis to urodzony pechowiec. Nie potrafi odnaleźć się na ówczesnej (najmodniejsze są wciąż cukierkowe wzorce z lat 50.) scenie muzycznej. Wiecznie zadłużony wciąż popada w tarapaty, całymi dniami szuka znajomych, na których kanapie mógłby się przespać. Prezentuje swoje utwory tuzom muzycznego biznesu (F. Murray Abraham), romansuje z żoną kumpla (Carrey Mulligan), podróżuje w towarzystwie podstarzałego, zaćpanego jazzmana (John Goodman), ale wciąż prześladuje go pech.
Najbliżej tu do „Poważnego człowieka”. Coenowie pokazują bohatera obłożonego swoistą klątwą, skazanego na wieczne niepowodzenia. Tym samym kpią z beznadziei codzienności, ludzkich dążeń, zaślepienia blaskiem wymarzonych sukcesów. Dają swojemu obrazowi drugie dno, rozsiewają erudycyjne tropy (podobnie jak w „Bracie, gdzie jesteś?” klamrą będzie Homer i jego „Odyseja”, co zdradza już imię alter ego bohatera, rudego kocura Ulyssesa). Gdzieś na marginesie dworują sobie też z pokolenia obecnych 20. i 30 — latków: w końcu początek lat 60., rozlana po Greenwich subkultura beatników to najważniejszy hipsterski wzorzec. I rzeczywiście: jeśli pominąć samochody, telewizory itd. „Inside Llewyn Davis” wygląda zaskakująco współcześnie. A sam Davis to szalenie sympatyczny, ale jednak antybohater. Zarozumiały, egocentryczny, upatrujący źródła swoich niepowodzeń wszędzie, ale nie we własnej bierności. Sensu całej tej muzycznej odyseji nie wyjaśnię: podobnie jak w przypadku „Poważnego człowieka” naprowadzają na niego dwa-trzy kluczowe zwroty akcji, których zdradzić mi oczywiście nie wolno.
Mogę za to zdradzić, że ogląda się to znakomicie. Że całość jest wysmakowana estetycznie, że zachwyca ciekawą, „zgaszoną” kolorystyką kapitalnych zdjęć Bruno Delbonnela („Amelia”, „Bardzo długie zaręczyny”, „Harry Potter i Książę Półkrwi”). Że (w końcu trzydziestolecie…) odnajdziecie tu przegląd charakterystycznych, Coenowskich zagrań i motywów (przecudowne ataki szału Goodmana, charakterystyczna kłótnia kochanków, zabawy chronologią). I oczywiście, że „Inside Llwyn Davis” chociaż posępny, raz po raz jest rozbrajająco śmieszny.
Bo Coenowie potrafią też kpić z samych siebie. Nie po raz pierwszy krytykują „prostacki” gust masowego odbiorcy (poważne, egzystencjalne songi Llewyna przegrywają z głupawymi piosenkami o miłości, polityce itd.), ale sami z podobnym kompromisem nie mają najmniejszego problemu. Wciąż idealnie balansują między tym co ambitne i komercyjne, prowokujące, ale jednak miłe w odbiorze. Potrafią kąsać, ale wiedzą, jak się podobać. I dlatego ich kino od trzydziestu lat, chociaż nie popisuje się radykalnymi zmianami, wciąż pozostaje atrakcyjne, żywotne, świeże, pełne energii… i jak zawsze godne polecenia.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze