"Wieczór", reż. Lajos Koltai
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuPrzy łóżku umierającej matki spotykają się dwie całkowicie różne od siebie córki. Starsza pani w nielicznych już przebłyskach świadomości podsumowuje swoje życie, cofa się w czasie, w jej wspomnieniach pojawiają się zupełnie nieznane córkom osoby i wydarzenia. Zaciekawione sięgają pod podszewkę życiorysu matki, odnajdują w nim przełomowe momenty. Jednocześnie same znajdują się na rozstaju, obie muszą podjąć ważne dla siebie decyzje. Pojawiają się analogie, następuje nieoczekiwana wymiana doświadczeń. Do czego ona doprowadzi? Tego oczywiście nie zdradzę.
Dawno już nie było filmu, któremu towarzyszyłaby tak imponująca lista płac. Reżyser Lajos Koltai — operator i uczeń Istvana Szabo i Giuseppe Tornatore, autor docenionej na wielu festiwalach ekranizacji wspomnień Imre Kertesza. Michael Cunningham — człowiek, który za sprawą jednego tytułu stał się legendą, żyjącym klasykiem. W pełni zasłużenie zresztą, filmem tym były przecież pamiętne Godziny. Dalej Susan Minot — jedna z najzdolniejszych obecnie amerykańskich pisarek i dziennikarek, autorka scenariuszy realizowanych przez Bertolucciego. Do tego obsada z najwyższej półki — Glenn Close, Meryl Streep, Vanessa Redgrave, Claire Danes. Za muzykę odpowiada nasz rodak — niegdyś współtwórca awangardowego Teatru Ósmego Dnia, obecnie uhonorowany Oscarem pupil Hollywood Jan A.P. Kaczmarek. W dodatku wszyscy oni spotykają się nie przy kolejnej hollywoodzkiej superprodukcji — na szczęście nie idzie tutaj o np. ratowanie losów świata. Przeciwnie. Wieczór to kameralna, subtelna opowieść o tych szczególnych momentach, które determinują wszystko, co dzieje się później. A jednak ten skądinąd naprawdę dobry film pozostawia niedosyt. Po części zawiniła właśnie owa imponująca, będąca świetną reklamą, lista płac. Przy takim nagromadzeniu talentów, przy ekipie odwołującej się do wspólnej pracy przy wspomnianych Godzinach mogliśmy liczyć na obraz wybitny, na amerykański film roku. Niestety tak wysoko ustawionej poprzeczce Wieczór nie sprostał.
Zalet ma ten film naprawdę mnóstwo i długo można by je wymieniać. Bez wątpienia cudowne aktorstwo. I nie chodzi tu nawet o niezaprzeczalną siłę poszczególnych kreacji, ostatecznie czego innego można oczekiwać od aktorek takich jak Glenn Close czy Vanessa Redgrave? Siłą jest tutaj niezwykłe zgranie całego zespołu, szczególna empatia, która sprawia, że bez zastrzeżeń wierzymy — ci ludzie znają się całe życie, są dla siebie ważni, stanowią rodzinę. Fenomenalne są efekty pracy scenografów, charakteryzatorów, kostiumologów, szczególnie ważne w filmach, które, jak Wieczór, tak obficie korzystają z retrospekcji, reminiscencji, wspomnień. "Podróże w czasie" stanowią główną oś tego filmu, wszystkie wypadają niezwykle wiarygodnie. Nie sposób nie chwalić scenariusza — za jego subtelną mądrość, za uznanie zasadniczego znaczenia wydarzeń całkiem zwykłych, normalnych, codziennych. Wypada tu zadać pytanie — skoro wszystko jest tak dobre i udane, czemu autor tej recenzji marudzi? Dlaczego daleko jest mi do tego, żeby wychwalać Wieczór, a nie poszczególne jego elementy?
No właśnie. Główną wadą tego filmu wydaje się to, że nikt nie umiał tych wszystkich wyśmienitych elementów złożyć w całość. Spójną, nie tylko estetycznie i merytorycznie (to się akurat udaje), ale także narracyjnie. Reżyser wyraźnie nie może się zdecydować; tematyka rozliczeń kusi możliwością nakreślenia bolesnej psychodramy, Koltai wybiera inną drogę — idzie śladami mistrzów "magicznej nudy". I tu rodzi się problem, specjalistami od owej "magicznej nudy" są Czesi, świetnie radzą sobie z tym Skandynawowie, powoli dochodzą do tego także Polacy (dowodem choćby Sztuczki Jakimowskiego), ale wyraźnie nie radzą sobie z tą estetyką Amerykanie. Tzn. umie to Jarmush, udało się to Sofii Coppoli, ale nie rozumie tego języka duży, bogaty, kierowany przez producentów hollywoodzki przemysł filmowy. Bo jeśli nuda ma nas hipnotyzować, to magia musi tkwić pomiędzy scenami, słowami, gestami i ujęciami. Tej magii w Wieczorze nie ma. Tzn. wzbudzają ją chwilami aktorzy, ale generalnie powolna, spokojna narracja tego obrazu nuży. Wzruszamy się, ale chwilę później ziewamy. To wrażenie niespójności potęguje — z przykrością trzeba to przyznać — muzyka Polaka Jana A.P. Kaczmarka. Kaczmarek wydaje się wciąż tkwić w hollywoodzkich standardach z lat 50. i 60. A więc — pełna rozmachu, orkiestrowa muzyka, która "opowiada" film. Po prostu sugeruje nastrój, który za chwilę ma nas ogarnąć, co jest techniką anachroniczną, nieużywaną już nigdzie poza skrajnie komercyjnymi superprodukcjami. No bo ostatecznie jak wzruszyć się sceną, w którą wprowadza muzyka sugerująca: teraz będzie wzruszająca scena? I tak jak zalety Wieczoru można mnożyć w nieskończoność, tak przyczyn niespójności można doszukać się również wielu. Temu mądremu i subtelnemu filmowi zwyczajnie brakuje pazura, nie ma w nim spoiwa.
Niestety jest to film straconej szansy. Zbyt dobry, żeby go otwarcie krytykować, zbyt zachowawczy, by był obrazem naprawdę ważnym. A szkoda, bo właśnie ważnego filmu należało się po tej ekipie spodziewać.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze