„Strefa X”, Gareth Edwards
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuKino drogi. Spójna wizja, dobra narracja i ciekawy pomysł. To jednocześnie thriller, science fiction, kino katastroficzne, subtelny romans, noir. Niezwykle efektowny początek. Meksyk w obiektywie Edwardsa na długo zapada w pamięć. Reżyser wyśmienicie czuje detale, z nich powoli, ale konsekwentnie buduje niecodzienną atmosferę filmu. Silna poetycka wizja. Rozczarują się ci, którzy oczekują międzygwiezdnej batalistyki.
Bardzo ciekawy film. Może nie arcydzieło, ale z pewnością efektowny prztyczek, jaki młody, pracujący na śmiesznie niskim budżecie reżyser wymierzył skostniałej, hollywoodzkiej fabryce snów. Bo nie ma tu pochłaniających miliony dolarów efektów specjalnych, nie ma znudzonych sobą gwiazd itd. Jest za to spójna wizja, dobra narracja i ciekawy pomysł.
Amerykańscy naukowcy wykrywają ślady życia na jednym z księżyców Jowisza. Wysyłają tam bezzałogową sondę w celu pobrania próbek. W drodze powrotnej sonda ulega awarii uwalniając obce mikroorganizmy nad terytorium Meksyku. Niebawem w tropikalnej dżungli pojawiają się nieznane dotąd gatunki roślin, chwilę później gigantyczne, kilkudziesięciometrowe monstra. Amerykanie odgradzają się murem, połowę Meksyku zamykają jako strefę skażoną i przechodzą do ataku. Jankeskie bomby owszem, zabijają potwory, ale przede wszystkim dziesiątkują odmawiającą ewakuacji ludność cywilną. Z początku nie wykazujące zainteresowania ludźmi monstra z czasem kontratakują. Zaczyna się krwawa wojna. Skażona obecnością obcych strefa X z każdym rokiem staje się coraz większa.
Tyle, że tego wszystkiego na ekranie już nie zobaczymy. Strefa X zaczyna się tam, gdzie amerykańskie bzdury tego typu zwykły się kończyć. Czyli sześć lat później. I jest to niezwykle efektowny początek. Post-apokaliptyczny Meksyk w obiektywie Edwardsa na długo zapada w pamięć. Zniszczone, spalone słońcem resztki miast, w których z jednej strony nadal trwa latynoski karnawał, z drugiej na każdym kroku widzimy okaleczonych ludzi, rozszczepione eksplozjami bomb pozostałości budynków itd. Stragany ze skwierczącym burrito mijają tu coraz bardziej oszalałe demonstracje żądające zaprzestania bombardowań. Za 48 godzin Amerykanie zaczną ostrzeliwać kolejne, ich zdaniem już zamknięte, obszary. I tu dopiero poznajemy głównych bohaterów. Na ewakuowane tereny zbłądziła zwiedzająca Amerykę Środkową córka magnata prasowego, Sam Wynden (Whitney Able). Dopilnować jej wyjazdu ma wysłany właśnie do strefy reporter wojenny, Andrew Kaulder (Scoot McNairy). Poirytowana nadopiekuńczością taty Sam i rozczarowany odsunięciem od wymarzonej pracy Andrew stanowią nietypową parę. Ale to właśnie ich relacja będzie głównym tematem tego (równie nietypowego) kina drogi.
I nie tylko kina drogi, bo debiutujący Strefą X Edwards funduje nam karkołomny (i od razu dodam, że udany) mariaż wielu gatunków. Thriller, science fiction, kino katastroficzne, subtelny romans, noir to tylko niektóre ze składników. Krążą legendy o tym, jak bardzo niski był budżet Strefy, padają sumy od 20 tyś do pół miliona dolarów. Tak, czy siak: programowa oszczędność na każdym kroku sprzyja całej produkcji, wymaga od twórcy nieustającej pomysłowości. A tej Edwardsowi nie brakuje. Rozczarują się ci, którzy oczekują międzygwiezdnej batalistyki. Tytułowe (angielski tytuł to Monsters) potwory pojawiają się tu ledwie kilka razy, zwykle w niewyraźnych, pełnych swoistej poezji, nocnych scenach. Ale poczucie zagrożenia towarzyszy nam przez cały czas. Dochodzące z oddali ryki, niezidentyfikowane „coś” płynące rzeką, gigantyczne macki wciągające pod wodę dryfujące szczątki helikoptera… i nie są to tandetne triki z niskobudżetowego horroru. Przeciwnie: Edwards wyśmienicie czuje detale, to z nich właśnie powoli, ale konsekwentnie buduje niecodzienną atmosferę filmu. Filmu, co najbardziej zaskakujące, mówiącego głównie o uczuciach. Bo Strefa to przede wszystkim romans. Tyle, że tak jak reżyser całe „kosmiczne łubu-du” traktuje jako tło, coś, co już się wydarzyło, tak miłość pozostaje w domyśle, widzimy jedynie narodziny uczucia. Pierwsze gesty, żarty, wspólne doświadczenie niebezpieczeństwa. I przede wszystkim specyficzna empatia. Bo, jak przystało na kino drogi, przemierzający meksykańskie piekło bohaterowie dokonają osobistych podsumowań, wiele rzeczy przewartościowują. I to właśnie zbliża ich najbardziej.
Powtarzam: Strefa nie jest arcydziełem, zdarzają się jej drobne przestoje, z początku trudno mi było uwierzyć w trudności stawiane przed, jakby nie było, córką miliardera. Ale najmniejszych wątpliwości nie budzi tu ani (mocno przecież ryzykowna) wizja świata, ani subtelny obraz relacji międzyludzkich. Dlatego Strefa X jest dla mnie przede wszystkim świadectwem narodzin dużego talentu. Edwards debiutuje w zaskakująco dojrzały sposób. Czuje moc niedopowiedzenia i sugestii, nigdy nie mówi zbyt wiele. Nasyca kadr mnóstwem detali, ale każdy z nich ma swoje znaczenie. I przede wszystkim jest Edwards autorem silnej, poetyckiej wizji. I do tego znakomitym psychologiem. Takim, który wie, że najważniejsze może być to, czego jego bohaterowie na ekranie nie wypowiedzą. Bo Edwards ewidentnie (w przeciwieństwie do amerykańskich speców od kosmicznych inwazji) wierzy w inteligencję widza. W rewanżu i ja wierzę, że nie odbiorą mu tego setki milionów dolarów, które będzie miał do dyspozycji realizując kolejny film.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze