„Gra tajemnic”, Morten Tyldum
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuTo klasyczny film „czterogwiazdkowy”. Hołduje gustom tzw. szerokiego odbiorcy, ale i tak ogląda się go dobrze. Ugrzeczniony charakter rekompensuje wspomniany finał, nie sposób dyskutować z przesłaniem całości. Kawał dobrego i godnego polecenia kina.
Początek kinowego roku, zawsze dominuje zamieszanie wokół Oscarów i Złotych Globów. „Gra tajemnic” ma w nim silną pozycję. Chociaż można ją uznać za „wielką przegraną” Globów (5 nominacji i ani jednej nagrody) w wyścigu po najważniejszą (Oscarową) statuetkę ma aż osiem nominacji.
Obraz (znanego choćby z głośnych także i u nas „Kumpli”) Tylduma to ekranizacja biografii Alana Turinga (Benedict Cumberbatch). Genialnego matematyka, ojca informatyki, twórcy maszyn, które uznajemy dziś za prototyp komputerów. „Gra tajemnic” skupia się na latach II wojny światowej: Turing znalazł się w grupie fachowców powołanych, by złamać niemiecki szyfr Enigma. Szybko (za wstawiennictwem Churchilla) objął stanowisko kierownicze, na potrzeby prac skonstruował pierwszą ze wspominanych maszyn. Zdaniem historyków jego sukces przyspieszył zwycięstwo Aliantów o całe dwa lata, ratując tym samym życie milionów ludzi. Za sprawą odtajnienia dokumentów możemy poznać też tragiczny koniec historii Turinga. I tu zaczyna się problem, bo pisać o „Grze” nie odnosząc się do owego finału nie sposób. Zdradzić go, to z kolei odebrać filmowi całą jego siłę. Powiem może tylko tyle, że nasz bohater był homoseksualistą, co w świetle powojennego, brytyjskiego prawa karano dwuletnią odsiadką.
„Gra tajemnic” ma tzw. dobrą prasę. I słusznie: to rzecz znakomicie zainscenizowana. Tyldum świetnie odtwarza realia połowy zeszłego wieku, sprawnie prowadzi narrację prowadzoną na trzech różnych płaszczyznach czasowych (poza pracami „zespołu” mamy też retrospekcje z dzieciństwa Turinga, widzimy też powojenne śledztwo). Ciekawie zarysowano dwuznaczność moralną towarzyszącą działaniom wojennym: znów nie chcę zbyt wiele zdradzić, ale ważnymi postaciami są szef MI6 Stewart Menzies i głównodowodzący armią komandor Denniston. Obaj doskonale zagrani przez (odpowiednio) Marka Stronga i (znanego m.in. z „Gry o tron”) Charlesa Dance’a, obaj są mistrzami zakulisowych (i często otwarcie nieetycznych) działań. Aktorstwo to w ogóle mocna strona „Gry”. Pierwsze skrzypce gra oczywiście Cumberbatch. Rola Turinga ostatecznie wrzuca go do zainicjowanej przez „Sherlocka” szufladki z napisem „ekscentryczni, aspołeczni, z lekka autystyczni geniusze”. Ale przyznaję: w serii podobnych do siebie Cumberbatch’owskich kreacji ta wydaje się być najlepszą. W dodatku nadające ton drugiej połowie filmu tytułowe tajemnice: tworzą odpowiednio gęsty, niepokojący nastrój.
[Wrzuta]http://kino.wrzuta.pl/film/2tG6fNSB4Oo/34_gra_tajemnic_34_-_zwiastun_pl&autoplay=true[/Wrzuta]
A jednak: arcydziełem „Gra” nie jest. Owszem, wszystko ratuje tu naprawdę mocne, grające na emocjach, oparte o katastrofalną niesprawiedliwość zakończenie. Ale całość bywa irytująco konwencjonalna, opowiedziana ściśle według reguł hollywoodzkiego „true story”. Bywa, że drażni zbyt „rozemocjonowana” muzyka, trafiają się nazbyt „melodramatyczne” sceny, nie wszystkie wątki (dziwaczna relacja z graną przez Keirę Knightley Joan Clarke) są równie wdzięcznie poprowadzone. Brakuje rozmachu, nerwu, nowatorskich rozwiązań, wszystkiego co cechowało samego Turinga. Podobnie jest z postacią głównego bohatera. Z jednej strony zarysowany bardzo współcześnie (kino kocha dziś nieprzystosowanych ekscentryków), stanowi ciekawy portret „pięknego umysłu” i sam w sobie jest (chwilami poruszającym) apelem o tolerancję. Z drugiej nie sposób pozbyć się wrażenia, że to wizerunek uproszczony. Turing wydaje się nie homoseksualny, ale aseksualny; nie antypatyczny i megalomański, ale co najwyżej uroczo niezręczny. Przyznaję: to postać, która bez wątpienia zasługuje na rehabilitację, ale w obiektywie Tylduma brakuje mu nieco (podobnie jak całemu filmowi) przysłowiowego „pazura”.
Nie zmienia to faktu, że ostateczny bilans jest dodatni. To klasyczny film „czterogwiazdkowy”. Hołduje gustom tzw. szerokiego odbiorcy, ale i tak ogląda się go dobrze. Ugrzeczniony charakter rekompensuje wspomniany finał, nie sposób dyskutować z (jak wspominałem: mocnym i sugestywnym) przesłaniem całości. Ja oczekiwałem od twórców więcej odwagi, adekwatnej tu nutki szaleństwa… ale obiektywnie i tak jest to kawał dobrego (i godnego polecenia) kina.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze