„Nostalgia anioła”, Peter Jackson
DOROTA SMELA • dawno temuRodziną wstrząsa tragedia. Trzynastoletnia Susie ginie w drodze ze szkoły do domu. Policja nie odnajduje ciała i nie jest w stanie ustalić ani sprawcy, ani nawet przyczyny śmierci. Raz czujemy się jak w mrocznym thrillerze, innym razem zostajemy wrzuceni w sam środek zwariowanej komedii, po czym wracamy do kina obyczajowego o rodzinie borykającej się ze stratą. Film eklektyczny, przeestetyzowany, w którym nie ma ani fabuły, ani tajemnicy, ani prawdziwych emocji.
Można mieć na sobie markowe ciuchy i nadal być źle ubranym. Podobnie jest z filmem — sama gwiazdorska obsada, wysoki budżet i ładne zdjęcia nie wystarczą, by stworzyć coś wartościowego. W wypadku źle ubranej osoby mówi się, że jej stylista nie ma gustu, za zły film winę ponosi zazwyczaj reżyser. Skąd te porównania? Ano stąd, że Nostalgia anioła jest taką właśnie złą stylizacją, a jej twórca, sam Peter Jackson, okazuje się owym pozbawionym dobrego smaku stylistą.
Reżyser Władcy pierścieni podąża tu, rzec by można, za swoimi prywatnymi obsesjami — znów bowiem, jak to czynił w Niebiańskich stworzeniach (bez wątpienia dystrybutor próbuje nawiązać do tego dzieła w przekładzie tytułu), eksploruje temat rodziny, zbrodni i nastoletniej psychiki. O tyle jednak nietypowo, że nastoletnia bohaterka przez większość filmu jest martwa. Co nie przeszkadza jej snuć wspomnień…
Idealną, nudną wręcz rodziną, w której ojciec popołudniami konstruuje okręty w butelkach, a matka dzierga czapki na drutach, wstrząsa tragedia. Trzynastoletnia Susie ginie w drodze ze szkoły do domu. Policja nie odnajduje ciała i nie jest w stanie ustalić ani sprawcy, ani nawet przyczyny śmierci. Widz jednak ma tę przewagę, że o wszystkim dowiaduje się bezpośrednio od ofiary, która przebywa w czyśćcu.
Nie jest to jedno konkretne miejsce, ale raczej wiele miejsc naraz, tłumaczy zmarła, a na poparcie tych słów za jej plecami migają obrazki przypominające kiczowate tapety na pulpit: złote łany zboża, alpejskie łąki czy zimowe krajobrazy usiane wielkimi butelkami (pamiętacie spoty wódki Smirnoff?). Wszechwiedząca narratorka bez trudu przenika przez ściany i podróżuje w czasie.
Owemu metafizycznemu seansowi towarzyszy niestety wrażenie dziwnego pomieszania, jakby Ania z Zielonego Wzgórza znalazła się przypadkiem w filmie braci Coen. Na przemian jest strasznie lub potwornie pretensjonalnie. Nawet kiedy Susie znika z kadru, trudno tu o jakąś dyscyplinę formalną — raz czujemy się jak w mrocznym thrillerze, innym razem zostajemy wrzuceni w sam środek zwariowanej komedii, po czym wracamy do kina obyczajowego o rodzinie borykającej się ze stratą.
Czasem w tym miszmaszu trafi się pojedyncza mocna scena, na ogół jednak scenariusz rozłazi się w szwach, których jest tu bardzo wiele.
Najgorsze jednak jest to, że łamiący wszelkie zasady sztuki, decydujący się na ryzykowne zestawienia plastyczne i hybrydy gatunkowe, Jackson nie ma nic istotnego do powiedzenia.
Ot, powtarza za autorką powieści (film jest adaptacją prozy Alice Sebold) banały o bezsensowności zemsty i kosmicznej sprawiedliwości, epatując przy tym tanią metafizyką, w ramach której niespokojne dusze znajdują odpoczynek w latarni morskiej.
Peter Jackson dał się poznać jako mistrz efektów wizualnych i reżyser monumentalnych produkcji,
twórca, który potrafi uprawdopodobnić każdą fantazję bez względu na to, czy będzie to demolująca miasto małpa, chodzące drzewa, czy inne stworzenia nie z tej ziemi. Z historią zmarłej nastolatki jednak sobie nie poradził. Wyszedł mu film eklektyczny, przeestetyzowany, w którym nie ma ani fabuły, ani tajemnicy, ani prawdziwych emocji.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze