„Skyfall”, Sam Mendes
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuPierwsze 90 minut dosłownie wciska w fotel. To zdecydowanie najlepszy Bond z Craigiem. I idealny, jubileuszowy prezent dla fanów. Reżyser zwalnia, kluczowe ujęcia buduje w oparciu o wyraziste, dowcipne pomysły. Nie popada w autoparodię, ale zwraca nam starego Bonda. Błyskotliwego eleganta, który kontroluje sytuację. Wraz z nim pojawia się wszystko to, co zbudowało legendę 007: błyskotliwe puenty, cięte riposty, gry słowne. Arystokratyczny wdzięk.
Bond jest z nami już tak długo (w tym roku hucznie obchodzi swoje ekranowe pięćdziesięciolecie), że oceniając go nie sposób uniknąć (jak głosi przysłowie: bezsensownej) dyskusji o gustach. Kto pokochał autoironiczny styl Moore’a, ten nie polubi zimnego realizmu Casino Royale. Fani Connery’ego zawsze będą boczyć się na metro-seksualizm Brosnana itd. Ja jak dotąd miałem problem z aktualnym odtwórcą roli 007: Bond zawsze kojarzył mi się ze sprytem, inteligencją, a tych na osiłkowatym (by nie rzec tępym) obliczu Craiga dopatrzeć się nie sposób. Ale i tak czekałem na Skyfall. Nie ze względu na rozbuchaną reklamę, wspominany jubileusz, kontrolowane przecieki, czy sztuczny hype wokół (swoją drogą znakomitej) piosenki Adele. Intrygowała mnie postać reżysera. Bo tym razem za kamerą stanął nie sprawny rzemieślnik, ale prawdziwy artysta, Sam Mendes (American Beauty, Droga do szczęścia). Nagrodzony Oscarem twórca postanowił pogodzić fanów. Zaproponował zgrabną syntezę nowoczesności z bondowską tradycją. Efekt jest naprawdę świetny.
Przyzwyczailiśmy się, że otwierająca sekwencja to triumf Bonda. Ale nie tym razem. Ranny 007 zostaje uznany za zaginionego. Ukryty na tropikalnej wyspie przechodzi kryzys, popada w depresję, a nawet tęgo popija. Do powrotu zmusza go sytuacja w Londynie: anonimowy geniusz zbrodni przypuszcza atak na MI6. Dane personalne agentów trafiają do internetu, chwile później siedzibę wywiadu zmiata potężna eksplozja. M (Judi Dench) wraz z nielicznymi ocalałymi przenosi się do podziemnych bunkrów, poirytowany rząd wyznacza nowego szefa, Mallory’ego (Ralph Fiennes). Pozbawiony formy, obolały Bond musi raz jeszcze wkroczyć do akcji.
Wydawało się, że nie sposób połączyć minorowego realizmu Casino Royale z dawną umownością, humorem, wszechobecnym przymrużeniem oka. A jednak: Mendesowi się to udało. Reżyser wpierw zrezygnował ze wszystkiego, co mogło razić w dwóch ostatnich odsłonach przygód 007. Nie ma tu już kopiowania sagi Bourne’a, a więc: irytująco szybkiego (tzw. migającego) montażu, wszechobecnych eksplozji, nieustannej bieganiny, zaszczutego agenta o twarzy zbitego psa itd. Mendes wie, że widzowie znudzili się już efektami specjalnymi i sztucznym podbijaniem tempa akcji. I tu zaczyna się powrót do korzeni: reżyser zwalnia, kluczowe ujęcia buduje w oparciu o wyraziste, nierzadko dowcipne pomysły. Nie popada w autoparodię, ale jednocześnie zwraca nam starego Bonda. Inteligentnego eleganta, który zawsze kontroluje sytuację. Wraz z nim pojawia się wszystko to, co zbudowało legendę 007: błyskotliwe puenty, cięte riposty, wszechobecne gry słowne. Arystokratyczny wdzięk. Jawnie hołdującą najsłynniejszym Bondom postać superłotra. Raoul Silva (przefarbowany na blond Javier Bardem) to (niczym Goldfinger, czy Ernst Blofeld) demoniczny, ale i świadomie przerysowany charyzmatyk. Nawet czołówka (zarówno animacje, jak i piosenka Adele) otwarcie cytują bondowską klasykę.
Jednocześnie Mendes utrzymuje realistyczny ton Craigowskich Bondów. Tyle, że w miejsce sztucznej paranoi Quantum of Solace serwuje pogłębienie psychologii postaci. 007 jest tu na swój sposób postacią tragiczną, podobnie Silva. Pierwszy konfrontuje się z dwuznacznością swojej pracy, koniecznością ciągłej gry, kłamstw, poświęcania życia współpracowników. Drugi to jego (nie mogę zbyt wiele zdradzić) lustrzane odbicie, projekcja możliwych konsekwencji. Obaj mają złożoną, trudną relację z M. I nawet Craig tym razem radzi sobie wyraźnie lepiej: oddaje złożoność Mendesowskiego podejścia, potrafi też (otwarcie małpując Connery’ego) zdobyć się na autoironię.
Wady? Skyfall jest odrobinę za długie, na czym traci widowiskowość finału. Ale to detal: pierwsze 90 minut dosłownie wciska w fotel. To zdecydowanie najlepszy Bond z Craigiem. I idealny, jubileuszowy prezent dla fanów. Polecam!
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze