„Błękitnokrwiści”, Melissa de la Cruz
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuOkładka zapowiada koszmarek – kolejny łzawy romans w poetyce Zmierzchu. A jednak nie. Zamiast nieustannego całowania się i czułych słówek, dostajemy intrygę kryminalną z wiodącym wątkiem nadnaturalnym, broniącą się niezłym wykorzystaniem scenerii. Błękitnokrwiści to idealna lektura dla tych, którym spodobał się świat Zmierzchu i rozczarowała leniwa fabuła tamtej książki.
Przed Stephanie Meyer świat był piękny, a wampir straszliwy. Spał jeszcze czasem w trumnie, definitywnie przynależał do nocy, zajmował się głównie mordowaniem, ewentualnie unikaniem kołka. To już przeszłość i trzeba być ślepym, by nie dostrzec zmian, które zaszły w literaturze wampirycznej. Od czasu sympatycznego Draculi, czy nawet Miasteczka Salem Stephena Kinga nastąpiło osobliwe przesunięcie. Wcześniej wampir był zagrożeniem, zarazem czymś zagadkowym przez swą obcość. Młodsi autorzy koncentrują się w większym stopniu na psychice krwiopijcy, a on sam traci na upiorności, zyskując w zamian cechy supermana. Jest inteligentniejszy, szybszy, oczywiście nieśmiertelny, za to świetnie funkcjonuje w słońcu, przezwyciężył żądzę krwi, a przynajmniej umie ją kontrolować. Coś, co sto lat temu wydawało się złe i wstrętne, dziś symbolizuje ludzkie sny o potędze. Właśnie takie istoty opisuje Melissa de la Cruz w Błękitnokrwistych.
Pobieżny rzut oka na okładkę zapowiada koszmarek w złym sensie tego słowa – kolejny łzawy romans w poetyce Zmierzchu. A jednak nie. Zamiast nieustannego całowania się i czułych słówek, dostajemy intrygę kryminalną z wiodącym wątkiem nadnaturalnym, banalną samą w sobie, broniącą się niezłym wykorzystaniem scenerii. Oto ekskluzywne liceum Duchesne, gdzie uczęszczają latorośle najbogatszych Amerykanów. Młodzi obserwują u siebie zmiany, niepokojące do czasu, aż ktoś wyłoży kawę na ławę: „Jesteście wampirami” „Przepraszam czym?” „Wampirami, mówię”. Pauza: „A, wampirami. W sumie spoko”. W międzyczasie dochodzi do mordu, o tyle zagadkowego, że podobno krwiopijcy zabić się nie da. Czyżby w okolicy pojawił się wyjątkowo skuteczny van Helsing? Ale to detaliczny portret bananowej młodzieży, z wyszczególnieniem zwyczajów i kodu ubraniowego jest najmocniejszym punktem tej książki.
Błękitnokrwiści to idealna lektura dla tych, którym spodobał się świat Zmierzchu i rozczarowała leniwa fabuła tamtej książki. Zgodnie z obecną modą, mamy do czynienia z otwarciem cyklu i powieść nosi wszelkie grzechy tomu pierwszego. To właściwie jedno wielkie wprowadzenie bohaterów i przedstawienie świata: musimy zapoznać się z ekskluzywnym liceum, jego uczniami, odwiedzimy kluby, w których bywają, otrzymujemy gratis bezpłatną lekcję mody, a miejsca musi starczyć jeszcze na wyłuszczenie tajemnicy tytułowych błękitnokrwistych i alternatywnej historii Stanów Zjednoczonych. Wszystko na trzystu stronach. Na tle innych produktów wampirycznych zalegających w księgarniach, naprawdę nie jest źle.
Tematycznie, pierwszy tom cyklu de la Cruz przynależy już do epoki po Stephanie Meyer – ta połączyła wampiry z romansem, tu mamy łagodny wątek kryminalny. Jeśli chodzi o wydźwięk, Błękitnokrwiści są pierwszą książką tak bliską wymowie Draculi Brama Stokera, od którego, wiadomo, wszystko się zaczęło. Bladolicy hrabia z Transylwanii symbolizował lęki, które budziła w owym czasie zdegenerowana arystokracja. Arystokrata łaknący krwi – czy mogło być coś bardziej dosłownego? Rolę dawnych książąt i markiz przejęli ludzie ze świata wielkiej finansjery, to ich dzieci chodzą do liceum Duchesne i to im wyrastają w końcu kły. W elitach musi być coś podejrzanego, jakaś brudna tajemnica, na której zbudowano ich potęgę. Padło na wampiry, szczęściem daleko mniej złowrogie niż te od Stokera – czy to znaczy, że świat zmierza ku lepszemu?
A ja i tak wolę zombie.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze