"Ruiny", Scott Smith
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuSam Stephen King zachwycił się „Ruinami” i można odnieść wrażenie, że w peanach, które wygłaszał, pobrzmiewa nutka zazdrości. Druga powieść Smitha pozostaje utrzymana w „kingowskiej” konwencji, zarazem przebijając wszystko, co spłodził autor „Miasteczka Salem” na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat. „Kingowość” wyraża się już w pozornej prostocie pomysłu wyjściowego – oto szóstka ludzi wyrusza na wyprawę w poszukiwaniu siódmego, który zaginął w nieznanych okolicznościach na odludnych wykopaliskach archeologicznych. Nie zważając na ostrzeżenia miejscowych, wędrują wśród pięknych okoliczności przyrody, nie przewidując, że właśnie rzeczona przyroda zwróci się przeciwko nim.
Na początku lat 90. Scott Smith podbił Amerykę debiutanckim „Prostym planem”, by zamilknąć na ponad dekadę. „Ruinami” powrócił po trzynastu latach literackiego letargu (jeśli nie liczyć scenariusza do ekranizacji debiutu). To ryzykowny zabieg. Zegar tyka szybciej niż kiedyś i o debiutantach sprzed kilkunastu lat zapominają najczęściej nawet ich wcześniejsi wielbiciele. Nieliczni, którzy jednak postanowili pamiętać, oczekują cudów. I dobrze robią, bo Smith powrócił z książką gwałtowną, szokującą, znakomitą.
Smith zna świetnie konwencję i pierwsze sto stron książki przypomina standardowy horror średniej klasy jedynie w celu późniejszego zaszokowania czytelnika. Świadomość gatunkowa wychodzi choćby w żartobliwej rozmowie umordowanych bohaterów, kiedy usiłując odegnać przygnębienie, wyobrażają sobie, jak wyglądałby film o nich – kto kogo zagra, kto pierwszy umrze i czy koniec będzie szczęśliwy (ekranizacja rzeczywiście wchodzi do kin za rok). Chwyt Smitha jest tyleż prosty co genialny.
Podobnie jest z prostotą wyjściowego pomysłu. Szóstka bohaterów z przerażeniem odkrywa, że winorośl porastająca wzgórze ma mordercze właściwości, do tego jej zachowanie ma wszelkie znamiona inteligencji. To rozwiązanie już znamy, ale Smith wyciąga zeń, co tylko można, dając popis niezwykłej wyobraźni. Niektóre sceny należą do najbardziej przerażających w historii gatunku, jak ta, gdy „roślina” wrasta bohaterowi w ciało, a ten próbuje ją wyciąć. Wzgórze potrafi nawet naśladować ludzkie głosy – wizja zaszczutej grupki ludzi słyszących w nocy strzępy własnych rozmów autentycznie mrozi krew w żyłach.
Do tego każda strona potwierdza klasę Scotta Smitha. Odrzuca całą pulpowość formuły grozy, realizując formułę horroru na serio, bez mrugnięć okiem i pustej zabawy w okrucieństwo. Jego zwięzły, skrótowy styl wciąga i trzyma niczym imadło, każde zdanie jest na swoim miejscu, a autor świetnie wie, jak wyprowadzić czytelnika na manowce, by zaraz zastrzelić go jednym, celnym słowem. Widać w tej książce ogromną pracę, zamysł, nieprzeciętną inteligencję w służbie rozwydrzonej wyobraźni.
Horror na serio to także odrzucenie psychologicznych niedorzeczności, które – w wypadku Jamesa Herberta, Grahama Mastertona i jeszcze kilku autorów – funkcjonują nie tyle na zasadzie niedopatrzenia, ile części konwencji (przed potworem ucieka się do piwnicy lub na strych itp). Ludzie uwięzieni na wzgórzu Smitha tchną autentyzmem, ich zachowanie ogólnie i w drobiazgach pozostaje wiarygodne.
Wobec spadku formy Stephena Kinga, zalewu łagodnej grozy firmowanej przez Annę Rice i jej literackich spadkobierców „Ruiny” Scotta Smitha zaskakują świeżością, odwagą, brakiem kompromisu. Prawdziwie przerażająca książka.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze