„Nieulotne”, Jacek Borcuch
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuPremiera na najbardziej prestiżowym amerykańskim festiwalu (Sundance). Przywieziona stamtąd (i dająca przepustkę do kolejnych festiwalowych zaproszeń) nagroda za najlepsze zdjęcia. Wciąż świeże wrażenia z udanego Wszystko co kocham, ponownie ciekawa obsada. A wyszło…
Że miało być tak pięknie, a wyszło…? Ile razy można w tym tonie pisać o polskim kinie? Ale tym razem naprawdę miało być pięknie: premiera na najbardziej prestiżowym amerykańskim festiwalu (Sundance). Przywieziona stamtąd (i dająca przepustkę do kolejnych festiwalowych zaproszeń) nagroda za najlepsze zdjęcia. Wciąż świeże wrażenia z udanego Wszystko co kocham, ponownie ciekawa obsada. A wyszło… czy muszę kończyć?
Podobała mi się kampania reklamowa Nieulotnego. Jej stratedzy unikali spojlerów, próbowali uwodzić tajemnicą. Pozostańmy przy tym. Michał (Jakub Gierszał) i Karina (Magdalena Berus) poznają się na wakacjach w Hiszpanii. Pracują przy zbiorze winogron, ale ważniejsze od zarobków okazuje się uczucie: pierwsza, prawdziwa miłość. Po czym: beztroski wakacyjny romans zostaje przerwany przez dramatyczne wydarzenie, które na zawsze odmieni życie bohaterów.
Już po projekcji łatwiej zrozumieć wstrzemięźliwość tych opisów. Najsłabszym punktem, jak to nad Wisłą bywa, jest oczywiście scenariusz. Nieulotne chwilami robią wrażenie niepotrzebnie rozrośniętej etiudy studenckiej. Albo, co gorsza: konceptu dopisanego do kilku wymarzonych przez reżysera scen. Borcuch próbuje to sprzedać sugerując, że oglądamy kino artystyczne, operujące młodzieńczą nadwrażliwością, tzw. sztukę naiwną itd. Bezskutecznie. Jego film drażni pretensją. Zbyt wiele tu niezręcznej symboliki, topornych metafor. Prawdopodobnie chodziło o (nota bene uwielbianą przez niżej podpisanego) „magiczną nudę”. Nuda i owszem, jest. Magii za to brakuje. Brakuje też (niezbędnych, by ożywić ten sposób opowiadania) emocji. Ano właśnie, opowiadania… Narracja kuleje na każdym kroku. Borcuchowi zabrakło (i nie usprawiedliwiałbym tego koncepcją filmu o niemożności porozumienia) pomysłu, jak połączyć poszczególne wątki. I przede wszystkim: jak uczynić je ciekawymi dla widza.
Plusy? Owszem, są. Przede wszystkim (słusznie nagrodzone w Sundance) zdjęcia. Englert stawia na malarskie kadry, operuje nieoczywistą (m.in. nie nadużywającą hiszpańskiego słońca) kolorystyką. Wydaje się, że jedynie on „wyczuł” ten film. Podobać się może (chwilami niestety zbyt egzaltowana) muzyka Daniela Blooma (młodszy brat reżysera). I część kreacji aktorskich. Gierszał ostatecznie daje się tu sprowadzić do roli „ładnego chłopca z reklamy”. Pozytywnie zaskakuje za to (zupełnie inna niż w Bejbi blues) Berus. Odmiennym od dotychczasowego wizerunkiem ujmuje też (niestety to tylko epizod) Chyra. Co jeszcze? Może niezaprzeczalna uroda filmu? Borcuch zawsze kręcił filmy „ładne”. Nie inaczej jest i tym razem.
Cóż, widać takie już nasze przeznaczenie. Bo chociaż wyszliśmy z fatalnej zapaści lat 90., chociaż na powrót mamy dobre, polskie filmy (Zero, Sztuczki, czy wciąż jeszcze świeże: Obławę i Jesteś Bogiem), za granicą konsekwentnie pokazujemy obrazy słabsze. Czemu się tak dzieje, to już temat na zupełnie inny tekst. Dość powiedzieć, że nie wierzę w festiwalowe (a taką drogę umożliwia Sundance) sukcesy Nieulotnego. Bo Borcuch stosuje prosty patent: chce przerzucić odpowiedzialność na widza. Sugeruje głębię, której tu zwyczajnie nie ma. Można w ten sposób nabrać zaczytane w poezji licealistki, ale wyrobionego (a więc m.in. festiwalowego) widza? W żadnym razie.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze