„Pogorzelisko”, Denis Villeneuve
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuFenomenalne studium tkwiącego w ludziach zła, bezbłędna analiza jego konsekwencji, próba odkrycia przyczyn. Historia o zerwaniu zasłony milczenia, specyficznej układance, w której kolejne, stopniowo odkrywane tajemnice cały czas zmieniają obraz sytuacji. Śledzi się to niczym thriller. Historia ukazana z kobiecej perspektywy. Rzadki przykład kina, które naprawdę boli. Ale też niezwykle wciąga, bezwzględnie angażuje emocje widza. Film, obok którego nie da się przejść obojętnie.
Bałem się tego filmu. Środek zimy, depresyjna aura, chciałoby się obejrzeć coś optymistycznego. A tu już sam tytuł otwarcie informuje, że lekko nie będzie. W dodatku historia zahacza o dramat bliskowschodnich wojen domowych. Ukazana jest z kobiecej (a więc pogłębionej) perspektywy. I rzeczywiście. To rzadki w gruncie rzeczy przykład kina, które naprawdę boli. Ale też niezwykle wciąga, bezwzględnie angażuje emocje widza. Dawno już (być może od czasu Motyla i skafandra) nie widziałem filmu, obok którego po prostu nie da się przejść obojętnie. Takie właśnie jest Pogorzelisko. Nagrodzone Grand Prix Warszawskiego Festiwalu Filmowego, wyróżnione w Wenecji, nominowane do nieanglojęzycznego Oscara dzieło Denisa Villeneuve trafia właśnie na nasze ekrany.
W pierwszej scenie widzimy kanadyjskie rodzeństwo w towarzystwie notariusza. Simon i Jeanne zapoznają się właśnie z testamentem matki. Spotyka ich zaskoczenie. Nawal Marwan pozostawiła dzieciom dwie koperty: jedną przeznaczoną dla ich ojca, którego uważali za zmarłego, oraz drugą przeznaczoną dla brata, o którego istnieniu nie mieli pojęcia. Poirytowany wiecznymi dziwactwami neurotycznej matki Simon chłodno traktuje całą sprawę. Nie zamierza się angażować. Jeanne przeciwnie: wyrusza gdzieś na Bliski Wschód (reżyser nie określa precyzyjnie miejsca akcji), by odbyć podróż śladami nieznanych faktów z życia Nawal.
Rytm Pogorzeliska wyznaczają dwie, równolegle ukazane płaszczyzny czasowe. Widzimy współczesną podróż Jeanne, ale raz po raz przerywają ją retrospekcje z podróży Nawal. Chociaż w tym drugim przypadku słowo podróż wydaje się mało adekwatne. Dlaczego? I tu właśnie zaczyna się problem. Obraz Villeneuve’a pozostawia recenzenta bezbronnym. Bo długo mogę pisać o traumatycznym charakterze doświadczeń obu bohaterek, o precyzyjnie utkanej nici tajemnic, o bezprecedensowo intensywnym odbiorze całego filmu. Ale będzie to jedynie pustosłowie, dopóki nie poprę go przykładami. A tego właśnie zrobić mi nie wolno. Bo Pogorzelisko jest fenomenalnym studium tkwiącego w ludziach zła, jest bezbłędną analizą jego konsekwencji, próbą odkrycia jego przyczyn. Ale jest też historią o zerwaniu zasłony milczenia, specyficzną układanką, w której kolejne, stopniowo odkrywane tajemnice cały czas zmieniają obraz sytuacji. Śledzi się to niczym thriller. I dlatego właśnie zdradzenie widzowi najdrobniejszego nawet elementu fabuły byłoby niewybaczalnym błędem.
Tak więc pozostaje mi jedynie chłodna analiza zalet Pogorzeliska (bo wad właściwie tu nie dostrzegam). A jest to obraz formalnie bezbłędny. Pięknie (chociaż bez zbędnego przeestetyzowania) sfotografowany. I brawurowo wręcz zagrany. W szczególności zachwycają kreacje kobiece. W ogóle rządzi tu perspektywa matki, córki, siostry, ukochanej: całe piekło wojny (i pozostającą po nim, niezmywalną traumę) ukazano oczami kobiet. Villeneuve kapitalnie prowadzi narrację. Na pozór oddaje się, charakterystycznej dla bliskowschodniego kina, statycznej, poetyckiej opowieści. Ale jedynie na pozór. Całość wręcz buzuje emocjami, trzyma w napięciu, wciąga widza w sam środek historii. Ponadto jest to jeden z najdoskonalszych znanych mi przykładów przełożenia języka teatru na język filmu. Bo zaczęło się to od (również nagradzanego i wystawianego na scenach kilkudziesięciu krajów) spektaklu autorstwa Wajdi Mouwada. W takich przypadkach film zwykle odrobinę trąci „teatralną myszką”, pozostaje przegadany, nie umie uwolnić się od scenicznego pierwowzoru. Ale nie tu. Reżyser wspominał: wyszedłem z teatru na trzęsących się kolanach. Od razu wiedziałem, że zrobię z tego film. I zrobił. Bo Pogorzelisko to kino pełną gębą i idę o zakład, że sami nigdy nie odgadlibyście jego teatralnego pochodzenia.
Uważny czytelnik powie: kręci się ten recenzent wokół tematu, powtarza się, ale sedna dotknąć nie chce. Bo rzeczywiście, nie chcę. Wolałbym, żebyście zrobili to sami. Przyznaję: nie jest to doświadczenie przyjemne. Przeciwnie: to cios, po którym trzeba się chwilę pozbierać. Kto szuka panaceum na długie zimowe wieczory, niech wybierze się choćby na przeurocze, leciutkie Jak zostać królem. Ale nie zapominajmy też, że kino jest dziedziną sztuki. A więc czegoś, co chce nas wytrącić z równowagi, zmusić od refleksji. A w takim ujęciu, w całej kinematografii 2010 r. Pogorzelisko nie znajduje godnego siebie przeciwnika.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze