"Bractwo świętego całunu", Julia Navarro
ANNA GIDYŃSKA • dawno temuHistorie o templariuszach potrafią być pasjonujące, o czym wie każdy, kto w młodości czytał przygody Pana Samochodzika. Tomiszcze autorstwa Julii Navarro radzę jednak zostawić na półce w księgarni. Fakt, polskie czytelnictwo kuleje – są ludzie, którzy w ogóle nie czytają książek. Nie znaczy to jednak, że w szlachetnym dążeniu do podwyższania średniej należy tracić czas na mierne lektury, które nie zostawiają w pamięci żadnych pozytywnych wrażeń.
Książki poszerzają horyzonty, są oknem na świat. Tak się w każdym razie mówi. Czy jednak wszystkie bez wyjątku lektury są cenne, wzbogacające, po prostu warte przeczytania? Nie. Sprawa z książką Julii Navarro wygląda następująco: jest to czytadło. Kiedyś powstawały powieści spod znaku płaszcza i szpady, teraz te dwa atrybuty zastąpił laptop i internet. I jeszcze teoria spiskowa. Jasne, historia nie jest nauką ścisłą i wielu rzeczy nie wiemy teraz, a wielu nigdy się nie dowiemy, więc spekulowanie w książkach o nierozwiązanych zagadkach jest świetnym zajęciem. Trudno co prawda uznać takie lektury za kamienie milowe w rozwoju światowego pisarstwa, ale na ogół dają one niezłą frajdę czytelnikowi, który może udać się wraz z postaciami na fascynującą wyprawę, bawić się w odkrywanie tajemnic skrywanych dotąd przed światem i w ten sposób miło spędzić kilka wieczorów.
Tyle tylko, że w przypadku „Bractwa świętego całunu” nic podobnego nie nastąpi – chyba że wprowadzi się dodatkowe utrudnienie w odbiorze książki, włączając telewizor i radio albo idąc z lekturą pod pachą na hałaśliwą dyskotekę. Wtedy jest szansa, że oczywiste fakty umkną czytelnikowi i będzie on tak samo zaskoczony rozwojem sytuacji jak bohaterowie. Jeśli jednak zasiądzie on do lektury na własnej, wygodnej kanapie, a nie w zgiełku i chaosie, najpóźniej po przeczytaniu jednej trzeciej książki będzie doskonale wiedział, kto stoi za intrygą – wszystko jest podane jak na tacy. Dlatego przygody dzielnego komisarza, pięknej historyk sztuki i wścibskiej dziennikarki budzą raczej znudzenie niż zaciekawienie. Intrygi knute przez nich w celu wydarcia prawdy z ust domniemanych sprawców skrojone są na miarę wyobrażeń naiwnej pensjonarki o knuciu intrygi. Wtręty opisujące zdarzenia dziejące się parę tysięcy lat wcześniej są napisane językiem zbyt współczesnym, a na dodatek brak tam podpowiedzi, na podstawie których czytelnik może wyciągać własne wnioski – wszystko podane jest łopatologicznie, niemalże w punktach z rozwinięciem.
Tajemne zakony, nie zawsze chlubna historia chrześcijaństwa, a w tle romans – czy choćby sugestia takowego – między mężczyzną a kobietą mogą być idealnym punktem wyjścia dla wartkiej, wciągającej historii. Żeby daleko nie szukać, tak jest w „Kodzie Leonarda da Vinci” Dana Browna. Tu jednak intryga staje się oczywista o wiele za wcześnie, żeby utrzymać czytelnika w jakże przyjemnym napięciu.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze