"Niezwyciężony", reż. Werner Herzog
WOJCIECH ZEMBATY • dawno temuNawet, jeżeli było to zwycięstwo, to z gatunku tych pyrrusowych. Aż przykro oglądać film jednego z najwybitniejszych europejskich reżyserów, będący rozczarowaniem. Ale klęska klęsce nierówna, i to, co w przypadku Herzoga jest filmem miernym, i tak stanowi całkiem ciekawą propozycję. W porównaniu z typową kinową sieczką, Niezwyciężony jest przynajmniej jakimś wyzwaniem dla mózgu. Oczywiście adresowanym do ludzi, którzy lubią filmy nieco inne niż wszystkie…
Nawet, jeżeli było to zwycięstwo, to z gatunku tych pyrrusowych. Aż przykro oglądać film jednego z najwybitniejszych europejskich reżyserów, będący rozczarowaniem. Ale klęska klęsce nierówna, i to, co w przypadku Herzoga jest filmem miernym, i tak stanowi całkiem ciekawą propozycję. W porównaniu z typową kinową sieczką, Niezwyciężony jest przynajmniej jakimś wyzwaniem dla mózgu. Oczywiście adresowanym do ludzi, którzy lubią filmy nieco inne niż wszystkie…
Historia młodego żydowskiego kowala Zishe, który opuszcza zapadłą mieścinę gdzieś na polskich kresach wschodnich, ażeby zdobyć sławę w berlińskim cyrku, wpisuje się w przekaz płynący ze wszystkich filmów Wernera Herzoga. Główny bohater jest człowiekiem nietuzinkowym i bardzo naiwnym. To ktoś wzorowany na księciu Myszkinie z powieści Dostojewskiego Idiota. Prostaczek o wielkich przymiotach i gołębim sercu, rzucony w wir świata, który zazwyczaj takich harcerzyków masakruje. Zishe jest bogobojnym siłaczem. Wywodzi się ze środowiska (cokolwiek przez reżysera idealizowanego), które przepaja wiara w niewzruszony ład.
Prostota świata pobożnych Żydów uwydatnia się przez kontrast z berlińskim otoczeniem osiłka. Jego nowym zwierzchnikiem jest podstępny szarlatan Hanussen (Tim Roth), zmuszający Zishe do udawania germańskiego herosa. Na marginesie warto dodać, że druga połowa lat trzydziestych to w Niemczech czas fascynacji siłą i rasą oraz najróżniejszymi okultystycznymi bredniami. Na topie były pseudonaukowe książki, takie jak Teozoologia albo nauka o sodomskich małpoludach i o elektronie bogów. Poważni i rozsądni ludzie czytali sobie do poduszki o zgubnym mieszaniu ras, o gwałceniu aryjskiego wodza Chrystusa przez ciemnoskórych Pigmejów… I nie był to wcale najgłupszy z ówczesnych bestsellerów, po prostu taki był klimat epoki.
Przyznam się, że przez jakąś połowę filmu rzecz wydawała mi się wielce obiecująca. Oczekiwałem od Herzoga głębokiej metafory nazizmu, egzorcyzmowania niemieckich demonów. Spodziewałem się, że prostolinijny ciołek zostaje poddany deprawacji, inaczej mówiąc, intensywnemu praniu mózgu, tak jak wyprano mózgi „normalnych” Niemców. A tu klops, dupa i awaria. Film okazał się słodką bajeczką, pierwszym, o ile mi wiadomo, otwarcie optymistycznym dziełem wielkiego Wernera. Zupełnie jakby mistrz zapragnął spróbować czegoś nowego, wyjść poza stary schemat. Niestety, pobłądził. Nie pomogło aktorstwo Jouki Aholi, autentycznego fińskiego strong mana. Najwyraźniej łatwiej jest nosić worki z cementem na plecach, niż obnosić na twarzy emocje…
Ale nie wyrzucałbym Niezwyciężonego na śmietnik. To, jak Werner Herzog czuje kadr; to, jak potrafi wychwytywać plenery i krajobrazu; to, jak żywy bywa świat jego filmów, da się odnaleźć i w historii o żydowskim siłaczu. Co pewien czas przebija w niej stary, dobry Herzog, wizjoner i mistyk kina. Tym, którzy nie znają jego twórczości, doradzałbym jednakże obejrzenie czegoś bardziej niezawodnego, np. Aguirre – Gniew Boży, Zagadkę Kaspera Hausera, Stroszka, albo Nosferatu –wampir. W przeciwnym razie wyrobią sobie na temat Wernera H. opinię zgoła niesprawiedliwą.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze