„Syjoniści do Syjamu”, Marek Nowakowski
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuTekst ma czterdzieści lat i miast piorunującego świadectwa, otrzymujemy dwieście stron wspomnień i wiadomych informacji. Wartością książki są poszczególne losy ludzkie, które autor przytacza dając dowód na mistrzostwo operowania krótką formą. Brakuje jednak czegoś, co poza osadzeniem w określonej sytuacji, spajałoby tych wszystkich ludzi, ich wybory oraz konsekwencje które ponoszą. Książka sprawia wrażenie notatek do powieści, która nigdy nie powstała.
Większość książek posiada właściwy czas wydania, gdyby, na przykład, Miłosz przetrzymał Zniewolony umysł w szufladzie do połowy lat osiemdziesiątych, nie oddziałałby tak znacząco — wówczas ludzie już swoje wiedzieli, niektóre figury (Putrament) były zupełnie zużyte, no i nawet Maleszka musiałby wybrać inny pseudonim dla swego kapusiowania. Nowakowski w wywiadzie na końcu Syjonistów… wspomina, że planował początkowo puścić tę rzecz na Zachodzie, pod koniec lat sześćdziesiątych. Tylko się przestraszył. Ten lęk można zrozumieć ze względu na jednoznaczną wymowę tekstu, Nowakowski zresztą przyznaje, że publikacja oznaczałaby dlań, w praktyce, zakaz wykonywania zawodu.
Oczywiście nie życzyłbym pisarzowi takiego nieszczęścia, ale druk tych wspomnień, właściwie zapisków tworzonych na gorąco, jeszcze w oszalałym z uwielbienia dla komuny Paryżu, otworzyłby oczy co poniektórym. Mało to profesorów, pisarzy, filozofów i innych orłów intelektualnej śmietany nad Sekwaną zachwycało się Związkiem Sowieckim, klęczało przed czerwoną gwiazdą i wychwalało Stalina? W notatkach Nowakowskiego ujawnia się całe spektrum ohydy komuny, jej brutalna potworność, śmieszność i niezwykła zdolność do przemieniania ludzi w śmieci. To drobne historie ludzi jeszcze drobniejszych, uwikłanych w ustrój i własne słabości: opowieść o pisarzu zmagającym się z wymaganiami ideologicznymi PRL-u (ciekawe czy Sartre bredziłby wciąż o urokach realnego socjalizmu gdyby zrozumiał, że jego kolegom po piórze odbiera się możliwość wypowiedzi?), o aktywiście-antyklerykale, któremu pasażerowie tramwaju spuszczają regularny łomot za obrażanie przypadkowego księdza, o ojcu, poświęcającym wszystko, by syn mógł wyjechać do Anglii, o cwaniaku, wykorzystującym żonate kobiety, wmawiając im, że wskakując mu do łóżka, uratują swoich mężów przed Urzędem Bezpieczeństwa, i tak dalej — jest ich cała masa. Nie dowiadujemy się niczego nowego, dochodzi raczej do uzasadnienia paskudztwa realnego socjalizmu, w którym najgorsza może nie jest brutalna opresyjność, ale stała gotowość do zmiany człowieka w szmatę, upodlenia, wepchania w kilometrową kolejkę, zasznurowania ust, zwrócenia się przeciwko przyjaciołom (by, powiedzmy, chronić innych przyjaciół) i generalne tłamszenie. Ludzie opisani przez Nowakowskiego są jakby niepełni, pogarbieni i czarno-biali, niby zdjęcia z końcówki lat sześćdziesiątych.
Trudność z tą książką polega właśnie na opóźnieniu, tekst ma czterdzieści lat i miast piorunującego świadectwa, otrzymujemy dwieście stron wspomnień i wiadomych informacji. Już wiemy, że za komuny było okropnie, znamy okrucieństwa Służb Bezpieczeństwa, niewygodę cenzury, a sam czas prześladowań antysemickich pod koniec lat sześćdziesiątych zyskał szerokie świadectwo. Wartością Syjonistów… są poszczególne losy ludzkie, które Nowakowski przytacza dając dowód na mistrzostwo operowania krótką formą. Brakuje jednak czegoś, co poza osadzeniem w określonej sytuacji, spajałoby tych wszystkich ludzi, ich wybory oraz konsekwencje które ponoszą, brak jakiejś nici fabularnej, na którą wszystko to, co proponuje Nowakowski zostałoby nawleczone. W istocie, Syjoniści do Syjamu sprawiają wrażenie notatek do powieści, która nigdy nie powstała.
No, ale na okładce czytamy wyraźnie: Zapiski z lat 1967 – 1968, więc nikt nie powinien czuć się oszukany.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze