Większość książek posiada właściwy czas wydania, gdyby, na przykład, Miłosz przetrzymał Zniewolony umysł w szufladzie do połowy lat osiemdziesiątych, nie oddziałałby tak znacząco - wówczas ludzie już swoje wiedzieli, niektóre figury (Putrament) były zupełnie zużyte, no i nawet Maleszka musiałby wybrać inny pseudonim dla swego kapusiowania. Nowakowski w wywiadzie na końcu Syjonistów… wspomina, że planował początkowo puścić tę rzecz na Zachodzie, pod koniec lat sześćdziesiątych. Tylko się przestraszył. Ten lęk można zrozumieć ze względu na jednoznaczną wymowę tekstu, Nowakowski zresztą przyznaje, że publikacja oznaczałaby dlań, w praktyce, zakaz wykonywania zawodu.
Trudność z tą książką polega właśnie na opóźnieniu, tekst ma czterdzieści lat i miast piorunującego świadectwa, otrzymujemy dwieście stron wspomnień i wiadomych informacji. Już wiemy, że za komuny było okropnie, znamy okrucieństwa Służb Bezpieczeństwa, niewygodę cenzury, a sam czas prześladowań antysemickich pod koniec lat sześćdziesiątych zyskał szerokie świadectwo. Wartością Syjonistów… są poszczególne losy ludzkie, które Nowakowski przytacza dając dowód na mistrzostwo operowania krótką formą. Brakuje jednak czegoś, co poza osadzeniem w określonej sytuacji, spajałoby tych wszystkich ludzi, ich wybory oraz konsekwencje które ponoszą, brak jakiejś nici fabularnej, na którą wszystko to, co proponuje Nowakowski zostałoby nawleczone. W istocie, Syjoniści do Syjamu sprawiają wrażenie notatek do powieści, która nigdy nie powstała.
No, ale na okładce czytamy wyraźnie: Zapiski z lat 1967 – 1968, więc nikt nie powinien czuć się oszukany.