Luhrmann najzwyczajniej przegiął. Australia to nieustający pokaz artystycznej megalomanii. W dodatku podszytej komercją najniższych lotów. Oczywiście wspomniane wyżej filmy to również komercyjne, łzawe i do granic możliwości uproszczone banały. Ale opowiedziane na serio. Tego Luhrmann najwyraźniej nie potrafi. Kręcąc Australię, pozostał sobą - sprytnym, postmodernistycznym żonglerem. Człowiekiem, który w swoim czasie wyłuskał z popkulturowego śmietnika setki klisz (od melodramatów z lat 40. po estetykę teledysków MTV) i połączył je ze sobą w jarmarczno-operowym stylu. Kapitalnie pasowało to do obrazów takich jak Moulin Rouge. W odniesieniu do epickiego eposu estetyka ta jest - delikatnie mówiąc - rażąco niespójna i nieodpowiednia.
"Australia", Baz Luhrmann
Klasyczny melodramat i western, opowieść przygodowa, feministyczny manifest, etnograficzny fresk o Aborygenach, komedia pomyłek. Film wciąga, bawi, cieszy i bez wątpienia śmieszy. Mocno eksponuje wstydliwy dla Australijczyków temat segregacji rasowej. Efektowne są zwłaszcza sceny nalotu japońskich myśliwców i płonącego miasta.
Rafał Błaszczak