"Australia", Baz Luhrmann
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuKlasyczny melodramat i western, opowieść przygodowa, feministyczny manifest, etnograficzny fresk o Aborygenach, komedia pomyłek. Film wciąga, bawi, cieszy i bez wątpienia śmieszy. Mocno eksponuje wstydliwy dla Australijczyków temat segregacji rasowej. Efektowne są zwłaszcza sceny nalotu japońskich myśliwców i płonącego miasta.

Znany m.in. z Moulin Rouge i Romea i Julii Baz Luhrmann najwyraźniej zamierzył się na dzieło życia. Jego opus magnum miało być hołdem dla rodzinnej Australii. Przynajmniej teoretycznie. Bo w praktyce Luhrmann nakręcił hołd dla samego siebie. Chciał mieć w filmografii obraz, który historia postawi obok Casablanki, Przeminęło z wiatrem, Olbrzyma, Lawrence'a z Arabii itd. Wielki, epicki epos, na którym kolejne pokolenia będą uczyły się kina. I w tym sensie poniósł druzgocącą klęskę.
Luhrmann najzwyczajniej przegiął. Australia to nieustający pokaz artystycznej megalomanii. W dodatku podszytej komercją najniższych lotów. Oczywiście wspomniane wyżej filmy to również komercyjne, łzawe i do granic możliwości uproszczone banały. Ale opowiedziane na serio. Tego Luhrmann najwyraźniej nie potrafi. Kręcąc Australię, pozostał sobą — sprytnym, postmodernistycznym żonglerem. Człowiekiem, który w swoim czasie wyłuskał z popkulturowego śmietnika setki klisz (od melodramatów z lat 40. po estetykę teledysków MTV) i połączył je ze sobą w jarmarczno-operowym stylu. Kapitalnie pasowało to do obrazów takich jak Moulin Rouge. W odniesieniu do epickiego eposu estetyka ta jest — delikatnie mówiąc — rażąco niespójna i nieodpowiednia.
Ale nie przez cały czas. Wyśmienicie broni się pierwsza połowa filmu. Poznajemy w niej młodą arystokratkę Lady Sarah Ashley (Nicole Kidman). Odziedziczyła ona właśnie gigantyczną farmę specjalizującą się w hodowli bydła. Ranczo chce przejąć okoliczny bogacz Carney (Bryan Brown). Jak łatwo się domyślić, Carney nie gra fair — by osiągnąć swe cele, spiskuje, korumpuje lokalne władze, a nawet morduje przeciwników. Jest tylko jeden sposób, by mu się przeciwstawić — Miss Boss (jak nazywają Lady Ashley mieszkańcy rancza) musi przegnać swoje bydło przez australijskie stepy szybciej niż uczyni to Carney (zadanie z grubsza nierealne). Arystokratka podejmuje wyzwanie, do pomocy zatrudnia nieokrzesanego i nielubianego (chociaż widz od początku wie, że między tą dwójką iskrzy) Poganiacza (Hugh Jackman).
Póki Poganiacz i Miss Boss przemierzają stepy i omijają kolejne pułapki zastawiane przez Carneya, film jest naprawdę wyśmienity. Niejako uszyty na miarę Luhrmanna. Bo w gruncie rzeczy mamy tu do czynienia z owym wspomnianym już lepieniem klisz. To komiksowa synteza gatunków. Brawurowa, ale wykonana z przymrużeniem oka. Czegóż tu nie ma?! Klasyczny melodramat i western, opowieść przygodowa (à la Indiana Jones, ale i à la Krokodyl Dundee), feministyczny manifest, etnograficzny fresk o Aborygenach, komedia pomyłek itd. Ale że oglądamy z założenia rozrywkową opowieść przygodową, całość broni się bardzo skutecznie. Wciąga, bawi, cieszy i bez wątpienia śmieszy. I na tym Luhrmann powinien poprzestać.
Bo dalej mamy już głównie niestrawny i bardzo pretensjonalny kicz. Zaczyna się owo Przeminęło z wiatrem plus Casablanca à la Luhrmann. Czyli robi się śmiertelnie poważnie. Wkracza estetyka wielkiego eposu, filmu wojennego, obrazu historycznej tragedii. Reżyser chce poruszać sumienia (mocno eksponuje wstydliwy dla Australijczyków temat segregacji rasowej) i pocieszać matki, które straciły synów. Ale czyni to przy pomocy bohaterów nakreślonych na potrzeby pierwszej połowy filmu (a więc w gruncie rzeczy ożywionych komiksowych stereotypów). Na dodatek nie wyrzekając się koncepcji hollywoodzkiej, a więc skrajnie uproszczonej superprodukcji. Efekt — pomimo niewiarygodnie wręcz efektownych poszczególnych scen (nalot japońskich myśliwców, płonące miasto) - jest żenujący. Film trwa irytująco długo (blisko trzy godziny), a cała jego historyczno-moralizatorska część najzwyczajniej nudzi. I to bardzo.
Jak słusznie zauważyli recenzenci Los Angeles Times: "Australia" jest filmem podwójnym, zawierającym, wbudowany już, własny sequel. Nie sposób się z tym nie zgodzić. Gdyby producenci przecięli ten film na pół i zaprezentowali go w dwóch oddzielnych częściach, wpierw mielibyśmy do czynienia z wyśmienitą postmodernistyczną komedią, później — z uproszczonym, ale tak bardzo efektownym, że aż znośnym, freskiem historycznym. Niestety nikt nie powstrzymał zapędów Luhrmanna, pozwolono mu zrealizować owo opus magnum. W efekcie jego opus z czasem wyląduje głównie w telewizji (wyśmienicie nadaje się do odtwarzania w dwóch częściach), ale widz kinowy wynudzi się na nim przepotwornie.

Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze