„Wakacje od życia”, Agnieszka Topornicka
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuKsiążka broni się jako zapis doświadczenia i dokument czasów, lecz nie jako powieść. Autorka zapełnia strony aptekarskimi opisami ubrań, domów i ulic, zaś połowa dialogów jest przepychaniem pustki. Doklejony wątek miłosny wywodzi się z romansidła. Otrzymaliśmy coś pomiędzy szczegółowymi notatkami, gotowymi do przerobienia na znakomity reportaż, a wprawką do powieści.
Nowa, młoda dziewczyna z Polski postanawia zasmakować gorzkich dolarów, porzuca dotychczasowe życie i z walizką w ręce oraz duszą na ramieniu ląduje w Nowym Jorku. Tam czeka na nią już paskudny pokoik, przyjaciółka z problemami oraz dwóch patentowych osłów płci męskiej, wiodących na pokuszenie. Poza tym – niewiele więcej. Pracę trzeba sobie wychodzić, większość atrakcji miejskich pozostaje niedostępna ze względu na cenę, słowem, amerykański sen pozostawia wiele do życzenia. Agnieszka Topornicka, autorka Wakacji od życia naprawdę mieszkała i pracowała w Stanach Zjednoczonych, co rodzi pytanie o obecność wątków autobiograficznych w powieści.
Amerykańskie wczoraj jest naszym dziś. Nowa dławi się sushi i nie może pojąć, jakim zrządzeniem losu nowojorczycy wsuwają surową rybę z jakimś zielskiem, zachwyca ją perspektywa spożycia chińszczyzny z papierowego kubełka, a mamie, z okazji świąt, wysyła parę czarnych dżinsów, czyli odwieczne marzenie rodzicielki. Przepaść pomiędzy Polską a Stanami w połowie lat dziewięćdziesiątych wydawała się nie do zasypania. Kto by pomyślał, że minęły niecałe dwie dekady?
Mam szczególne kompetencje do oceny tej książki, gdyż również wiodłem żywot szczuropolaczy (określenie Edwarda Redlińskiego, autora pamiętnego Wesołego Nowego Jorku), choć nie w Nowym Jorku tylko w Bostonie. Wedle mojej wiedzy, wszystko się zgadza. Jest obskurny pokoik i meble przyniesione z ulicy, męczący sąsiad, kłopoty związane ze znalezieniem pierwszej pracy, całe worki ciuchów ofiarowywane przez bogatych Amerykanów oraz kluczowy dla nielegalnych emigrantów problem zielonej karty. W połowie lat dziewięćdziesiątych opłata dla fikcyjnego małżonka z prawem stałego pobytu wynosiła, jak pisze Topornicka, pięć tysięcy dolarów. Mnie, w 2004 roku oferowano już dychę za ślub z moją ówczesną dziewczyną, która wylosowała zieloną kartę.
Są tu też, jakże znajome, emigracyjne radości, czyli odkrywanie egzotyki amerykańskiego świata, odurzanie się tanim alkoholem, próby wbicia się do co lepszych klubów i unosząca się nad tym wszystkim aura tymczasowości. Niektórzy robią kurs na pośrednika nieruchomości, inni po prostu szukają lepszej pracy, ale nikt nie wyobraża sobie spędzenia reszty życia w paskudnym pokoju na przedmieściach. Wydaje się nawet, że tytuł książki jest głęboko nietrafiony. Nie są to wakacje od życia, lecz prawdziwe życie.
Wakacje od życia bronią się jako zapis doświadczenia i dokument czasów, lecz nie jako powieść. Obsesyjna szczegółowość Topornickiej zapełnia całe strony aptekarskimi opisami ubrań, domów i ulic, zaś połowa dialogów jest przepychaniem pustki. Doklejony na grandę wątek miłosny wywodzi się z jakiegoś monstrualnego romansidła, gdzie ludzie zakochani na zabój mnożą sztuczne trudności w jakimś niepojętym celu. Otrzymaliśmy coś pomiędzy szczegółowymi notatkami, gotowymi do przerobienia na znakomity reportaż, a wprawką do powieści. Ale, jako dokument czasów – warto przeczytać.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze