„Miłość”, Filip Dzierżawski
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuNa ten film melomani czekali od dawna. Ale Dzierżawski i tak zaskoczył wszystkich. Jego „Miłość” wykracza poza zainteresowania fanów muzyki. Bezkompromisowa, szczera, demaskatorska: to prawdziwa sztuka dokumentu. Nagradzana na kolejnych festiwalach, okrzyknięta przez krytyków „najlepszym polskim dokumentem bieżącej dekady”.
Na ten film melomani czekali od dawna. Ale Dzierżawski i tak zaskoczył wszystkich. Jego „Miłość” wykracza poza zainteresowania fanów muzyki. Bezkompromisowa, szczera, demaskatorska: to prawdziwa sztuka dokumentu. Nagradzana na kolejnych festiwalach, okrzyknięta przez krytyków „najlepszym polskim dokumentem bieżącej dekady” właśnie wchodzi na ekrany naszych kin.
Lata 90., kolorowe Trójmiasto, początek ruchu nazwanego później yass’em. Dzierżawski koncentruje się na tytułowym zespole Miłość. Konglomerat potężnych osobowości (Leszek Możdżer, Tymon Tymański, Mikołaj Trzaska) i prawdziwa rock’n’rollowa baśń. Od punkowego buntu, squatów, szalonych performance’ów, narkotycznych przygód poprzez profesjonalny sukces, stosy nagród, występy na międzynarodowych festiwalach. Aż po tragiczny koniec: samobójczą śmierć (genialnego, ale chorego psychicznie) perkusisty Jacka Oltera. I taki właśnie miał być ten film: energetyczna opowieść o krajowej legendzie, wzbogacona masą nagrań archiwalnych, wspomnień tzw. „gadających głów” itd.
I tak też jest, ale na planie „Miłości” zaistniała (możliwa chyba jedynie w dokumentalistyce) prawdziwa magia. Dzierżawski zaprosił dawnych kompanów prosząc ich o nagranie kilku utworów ilustrujących film. Spotkanie po latach postanowił oczywiście zarejestrować… i ten (w założeniu drobny) epizod rozrósł mu się do rozmiarów pełnometrażowego filmu. Bo ważne są tu oczywiście retrospekcje. Historię Miłości opowiedziano w zgodzie (yass miał pożenić jazz z punk rockiem) z estetyką całego ruchu. Czuć też, że reżyser odrobił lekcje z anglosaskiej szkoły kina muzycznego (Julien Temple, Julian Schnabel). Jest głośno, bezczelnie (z ekranu sypią się wulgaryzmy, część ujęć przypomina narkotyczne impresje), kontrkulturowo: powinno to zapewnić „Miłości” zainteresowanie młodszych (a więc niepamiętających już fenomenu grupy) widzów.
Ale najważniejsze okazuje się owe spotkanie po latach. Z początku ma to być jedna sesja, później pojawia się propozycja występu na OFF Festiwalu. Bohaterowie przez chwilę krygują się, mówią „do kamery”, ale energia wspomnień szybko odbiera im dystans. Sytuacja wymyka się spod kontroli, dalej obserwujemy już swoistą psychodramę. Odżywają dawne konflikty, żale, euforia, ale też emocje związane z nierzadko tragicznymi wydarzeniami (wstrząsające wspomnienia o początkach choroby Oltera). W tym momencie obraz Dzierżawskiego zyskuje owe trudne do zdefiniowania „coś”. A historia o muzycznym fenomenie lat 90. przekracza swoje ramy, staje się w pełni uniwersalna. To (zaskakująco szczery i prawdziwy) obraz przyjaźni, procesu twórczego, towarzyszących mu silnych, chociaż chwilami toksycznych emocji. To także film o miłości. Nie chodzi nawet o żarty Tymańskiego i Trzaski („Może byliśmy gejami. Staramy się o tym nie pamiętać”), ale siłę doświadczenia. Bo chociaż każdy z bohaterów filmu Dzierżawskiego poszedł dalej swoją drogą, czujemy, że tym właśnie była dla nich tytułowa Miłość: młodzieńczym zauroczeniem, przygodą życia, która chociaż nie przetrwała próby czasu (konfliktu silnych charakterów itd.) związała ich ze sobą na zawsze.
W tle mamy jeszcze lata 90., przemiany ustrojowe widziane oczami młodych buntowników. I całą masę innych aspektów, ale najważniejsza okazuje się energia dokumentalnego przekroczenia. Świadomość, że na planie wydarzyło się o wiele więcej, niż reżyser mógł przewidzieć. Dlatego cieszę się, że dystrybucją filmu zajmuje się niezawodny Roman Gutek, że obraz trafia do ogólnopolskiego repertuaru kin. To prawdziwy ewenement, który z pełnym przekonaniem polecam nie tylko fanom muzyki.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze