"Sweeney Todd: Demoniczny golibroda z Fleet Street", Tim Burton
DOROTA SMELA • dawno temuTen horror z wątkiem kanibalistycznym z pewnością przejdzie do historii kina. Ma już na swoim koncie dwa Złote Globy. Demoniczny i wystylizowany - taki jest najnowszy film Tima Burtona. Niesamowite gotyckie melodie w starym musicalowym stylu. Efektów mógłby pozazdrościć sam Tarantino - krew bowiem tryska. Dawno nie było na ekranie tak malowniczej i psychodelicznej wizji.
Iście demoniczny, ekspresjonistyczny i maksymalnie wystylizowany — taki jest najnowszy film Tima Burtona. Ten gotycki duchem musical ma niesamowite brzmienie.
Po wspaniałej Gnijącej pannie młodej i znacznie słabszych Planecie małp oraz Charlim i fabryce czekolady trudno było przewidzieć, w jakim kierunku uda się wyobraźnia tego enfant terrible amerykańskiego kina — reżysera, który gotyk i kiczowatą makabrę podniósł do rangi sztuki.
A przecież historia demonicznego golibrody — wprost skrojona na miarę jego wrażliwości estetycznej — czekała na reżysera od XIX wieku. Wtedy to bowiem postać Sweeneya Todda została powołana do życia przez anonimowego autora. Ekranizowana kilkukrotnie już w epoce kina niemego, ostatecznie największe sukcesy odniosła na deskach scenicznych — najpierw jako sztuka teatralna i wreszcie broadwayowski musical, który zdobył masową widownię. Doskonałe libretto, teksty i muzyka Stephena Sondheima musiały znów odleżeć prawie trzy dekady, zanim wpadły w ręce demonicznemu Burtonowi, który przerobił je na pomnik dla kiczowatych pseudogotyckich horrorów w stylu studia Hammer i najbardziej wysmakowany slasher w historii kina.
Fabuła jest jakby żywcem wyjęta z tanich XIX-wiecznych horrorów, doprawiona akcentami powieści łotrzykowskiej, a postać golibrody może kojarzyć się z równie legendarnym Kubą Rozpruwaczem. Rzecz dzieje się oczywiście w Londynie — ale to nie Londyn-metropolia, ale składające się z brudnym zaułków zadupie. Tu — lepkimi od brudu i wilgoci, wybrukowanymi kocimi łbami uliczkami — przesuwają się wyzute z nadziei twarze, a na piętrze swój ponury zakład ma golibroda Sweeney Todd. Niegdyś Benjamin Baker, szczęśliwy mąż złotowłosej piękności i ojciec małej Johanny, padł ofiarą skorumpowanego sędziego, który w skutek nieuczciwych machinacji doprowadził do skazania go na zesłanie do australijskiej kolonii. A wszystko po to, by wykorzystać żonę Bakera. Kiedy temu ostatniemu udaje się zbiec z zesłania i po wielu śmiertelnych przygodach powrócić do Londynu, żona już nie żyje, a nastoletnia córka przebywa pod opieką lubieżnego sędziego. Biedaczysko Baker zmienia się w demonicznego Sweeneya, golibrodę, który zaznał tak wielu krzywd, że napędza go już tylko myśl o zemście. Zanim jednak położy brzytwę na gardzieli sędziego, będzie szlachtował wszystko, co się rusza i ma brodę. Ciałami zaś zajmie się jego melancholijna gospodyni, która piekąc paszteciki z nadzieniem będzie śniła kolorowe sny na jawie o spokojnej przyszłości z panem T. w nadmorskich kurortach…
To nie jest film dla miłośników bajkowo — naiwnego Burtona — tu makabreska straciła na zawsze swój umowny humorystyczny wydźwięk, a efektów gore'owych mógłby reżyserowi pozazdrościć sam Tarantino. Krew bowiem tryska w Demonicznym golibrodzie fontannami, zalewając obiektyw kamery, spektakularnie rozbryzguje się po ścianach, wsiąka w białe koszule ofiar, ochlapuje brudne szyby okienne i tworzy fantazyjne wzory na podłodze. Jest to zresztą zabieg, który wynika ze wspólnych dla obydwu reżyserów inspiracji. Tak jak Tarantino w swoich grindhouse'owych westchnieniach do kina klasy C, Burton przywołuje tanią literaturę i tanie, inspirowane gotycką estetyką horrory hammerowe. Nadekspresja mimiczna, halloweenowa, tania charakteryzacja pudrowanych mąką bohaterów, ich dzikie zamachy brzytwą — to jeden wielki ukłon w stronę campowych brytyjskich filmów grozy. Wreszcie udało się zatem Burtonowi zrealizować cel, który przyświecał mu podczas kręcenia Jeźdźca bez głowy.
Ta estetyka może w pierwszej chwili zdystansować, jednak już po paru minutach wciąga jak narkotyk. Dawno nie było na ekranie tak malowniczej i psychodelicznej wizji! Obsada wprawdzie w dużej części rekrutuje się spośród etatowych dziwolągów, zwłaszcza brygady śmierciożerców z filmowej serii o Harrym Potterze, mimo to rzecz nijak nie kojarzy się z bajką o chłopcu — czarodzieju.
Kompletnie nie na miejscu są zarzuty wobec śpiewających aktorów — ci, którzy pragnęli tu gładziutkiego, słowiczego ćwierkania w stylu Emmy Rossum z Upiora w operze, zwyczajnie nie rozumieją chropowatego, turpistycznego pomysłu na to widowisko. Największą wartością Golibrody są jednak absolutnie niesamowite piosenki — melodie w starym musicalowym stylu, a jednak złamane Cave'owskim smutkiem dają niezwykły efekt w połączeniu z tekstami autorstwa Stephena Sondheima. Kiedy Todd i Pani Lovett w rytm walczyka wychwalają uroki pasztecików z księdza i poety, robi się naprawdę demonicznie, efekt jeszcze się wzmaga w śpiewanym przez żebraczkę uliczną dwuwierszu o dymie walącym z komina piekarni.
Bez wątpienia mamy tu kolejny po Delicatessen psychodeliczny horror z wątkiem kanibalistycznym, który przejdzie do historii kina. Znacznie straszniejszy i bardziej wyrafinowany od francuskiego filmu Jeunet i Caro i nawiązujący do najlepszych dokonań Burtona. Plus dwa Złote Globy. To trzeba zobaczyć na dużym ekranie!
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze