„Jagodowa miłość”, Wong Kar-Wai
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuMariaż kina drogi i melodramatu. Klimatyczny obrazek - plejada gwiazd i bezkresne amerykańskie przestrzenie. Wyśmienita muzyka. Idealne kino na walentynki, jakby stworzone dla tych, którzy chcą zabłysnąć przed swoimi ukochanymi wyborem czegoś ambitniejszego niż zwyczajowe komedie romantyczne, ale jednocześnie niezbyt trudnego.

Debiut na amerykańskim (a zwłaszcza na hollywoodzkim) rynku to zawsze trudna próba dla obcokrajowców. Europejczykom niezwykle rzadko udaje się odnieść sukces. Azjatom prawie nigdy. Doskonałym przykładem na potwierdzenie tej reguły jest nowy obraz uwielbianego przez międzynarodową publiczność Wong Kar-Waia.
Jagodowa miłość to mariaż kina drogi i melodramatu. Rozczarowana nieudaną miłością Elizabeth (Norah Jones) wyrusza w podróż po Ameryce. Chce zaleczyć rany, odzyskać dystans, przeżyć przygodę. Na swojej drodze spotyka całą galerię zagubionych w życiu postaci, m.in. porzuconego policjanta alkoholika (David Strathairn), jego byłą żonę (Rachel Weisz), piękną hazardzistkę (Natalie Portman), charyzmatycznego barmana romantyka (Jude Law). Każde z tych spotkań pozwoli Elizabeth spojrzeć na życie z nowej perspektywy.

Przykro krytykować autora tak niezwykłych filmów jak Chunking Express czy Spragnieni miłości. Niestety Wong Kar-Wai najwyraźniej nie miał pomysłu, jak przenieść charakterystyczne dla siebie kameralne opowieści o zagubionych duszach w nowe realia.
Nie wypracował nowej metody. Przeciwnie — zebrał razem wszystkie swoje (głównie wizualne) firmowe tricki, zaangażował całą plejadę gwiazd, sfilmował bezkresne amerykańskie przestrzenie i najwyraźniej liczył, że suma tych elementów samoczynnie uruchomi ekranową magię. Niestety tak się nie stało. To, co dawało niezwykły koloryt scenom kręconym w dusznych plenerach Hongkongu — narracyjna rola detali, gry świateł i gestów, zwolniony obraz, specyficzne kadrowanie — to wszystko zestawione z plastikową rzeczywistością amerykańskich bezdroży, moteli i barów wydaje się dziwnie nieadekwatne. Nie pełni żadnej funkcji poza estetyzowaniem obrazu. To w naturalny sposób przenosi uwagę widza na dialogi. A że najważniejsze treści u Wong Kar-Waia zawsze zawarte były nie w słowach, ale gdzieś pomiędzy nimi, odarte z odrealnionej atmosfery eterycznego Wschodu kwestie wypadają sztucznie, niekiedy nawet banalnie.
Zawodzi również główny schemat fabularny. Bo paradoksalnie ten opowiedziany z azjatycką wrażliwością film chce być bardzo amerykański. A cóż jest bardziej amerykańskiego niż kino drogi? Tyle że owe kino drogi jest równie egzotyczne dla reżysera jak dla nas jego wcześniejsze filmy. W efekcie historia Jagodowej miłości opowiedziana jest łopatologicznie, nie ma w niej miejsca na zaskoczenie. Skoro kino drogi, to "po bożemu", według schematu, w którym muszą po sobie następować: zagubienie, podróż, obserwacja życia innych, poszukiwanie własnej drogi, przemiana, dojrzewanie, powrót. I tak po kwadransie projekcji wszystko jest jasne. Bohaterka wróci do tej samej, nowojorskiej kawiarni, z której wyruszyła. Ale wróci odmieniona, silniejsza, świadoma siebie. I gotowa na nową miłość. A że wiemy o tym nieomalże od początku, w naturalny sposób nie budzi to w nas większych emocji.
Bardzo wyraźnie widać też różnice w technice gry amerykańskich i azjatyckich aktorów. Wong Kar-Wai najwyraźniej zmusza obecne tu gwiazdy, by grały na jego nutę. Poszczególne sceny robią wrażenie cytatów z wcześniejszych dzieł laureata Złotej Palmy. Widzimy te same gesty, spojrzenia, ruchy. Tyle że amerykańscy aktorzy czują się dziwnie, grając "po chińsku". Przyzwyczajono ich do uruchamiania znacznie większej ekspresji. W ciasnym gorsecie minimalizmu, gdzie wszystko wyrazić ma np. uniesienie brwi, wypadają nienaturalnie (przede wszystkim Rachel Weisz). Dziwaczną decyzją wydaje się też obsadzenie w głównej roli absolutnej debiutantki gwiazdy ambitnego, podlanego bluesem i jazzem popu — Norah Jones. Młoda weteranka koncertowych scen nie boi się kamery, wypada naturalnie, ale na tle doświadczonych aktorów brakuje jej techniki. Kolejne sceny rozgrywa na dwóch patentach — minie zdziwionej i minie smutnej. Nie brakuje jej uroku, ale skonfrontowana z Davidem Strathairnem czy przede wszystkim z Natalie Portman wypada nijako. Honoru zgromadzonych tu aktorów najskuteczniej broni właśnie Natalie Portman. Gra brawurowo, dystansuje się od koncepcji reżysera, pokazuje wielką ekspresję. A nietypowa dla niej rola charyzmatycznej, chociaż zagubionej hazardzistki pozwala pokazać jej zupełnie nową twarz.
Naprawdę wyśmienita w Jagodowej miłości jest przede wszystkim muzyka. Ale to akurat nie dziwi. Do skomponowania instrumentalnych tematów i wyboru piosenek zatrudniono jak zawsze niezawodnego Ry Coodera. Oszczędne kompozycje z gitarą samego Coodera na pierwszym planie bezbłędnie ilustrują melancholijny charakter ogromnych amerykańskich przestrzeni. A wyselekcjonowane przez niego utwory wokalne (autorstwa m.in. Cat Power, Cassandry Wilson czy Otisa Reddinga) mówią o emocjonalnej zawartości poszczególnych scen więcej, niż scenariusz i gra aktorów razem wzięte.

Być może ten tekst jest nadmiernie krytyczny. Ostatecznie rzecz biorąc, Jagodowa miłość to ładny i klimatyczny obrazek. Pochwalić należy tutaj polskiego dystrybutora, bo nowy film Wong Kar-Waia to właśnie idealne kino na walentynki, jakby stworzone dla tych, którzy chcą zabłysnąć przed swoimi ukochanymi wyborem czegoś ambitniejszego niż zwyczajowe komedie romantyczne, ale jednocześnie broń Boże zbyt trudnego. Bo taka właśnie jest Jagodowa miłość. Ale też — bądźmy szczerzy — od reżysera tej klasy co Wong Kar-Wai mieliśmy prawo oczekiwać czegoś znacznie lepszego niż najbardziej nawet urocza walentynkowa pocztówka.

Najnowsze

Złoty naszyjnik w codziennych stylizacjach – jak go nosić, by wyglądać stylowo?
MATERIAŁ PROMOCYJNY
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze