„Wielkie oczy”, Tim Burton
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuBurton, chociaż wyraźnie próbuje zerwać z estetyką gotyckiej, fantastycznej baśni, pozostaje sobą.
Drugi (po „Ed Woodzie”) w dorobku Burtona film biograficzny. I (przynajmniej na pozór) bardzo dla niego nietypowy. Spokojny, prawie, że realistyczny. Zaniepokojonych fanów pragnę uspokoić: „prawie” robi różnicę. A Burton (chociaż wyraźnie próbuje zerwać z estetyką gotyckiej, fantastycznej baśni) pozostaje tu sobą.
Bohaterką owej „true story” jest Margaret (Amy Adams). Zmęczona monotonią życia na przedmieściach, chociaż – jak informuje nas narrator – „nie było to wtedy jeszcze w modzie” (mamy 1958 rok) porzuca męża i przenosi się wraz z córką do San Francisco. Chce żyć ze swojej pasji (jest malarką), ale póki co pracuje w fabryce mebli, a obrazy sprzedaje na niedzielnym targu. Poznaje tam innego malarza-amatora, rzutkiego agenta nieruchomości, Waltera Keane’a (Christoph Waltz). Dalej wszystko (i znowu: na pozór) jest „jak w bajce”. Walter błyskawicznie się oświadcza, zostaje przyjęty, państwo Keane spędzają (oczywiście baśniowy) miesiąc miodowy na Hawajach. I na tym nie koniec: Walter znajduje sposób (odpowiednio nagłośniony skandal), by sprzedawać obrazy Margaret. Charakterystyczne portrety dzieci o wielkich, smutnych oczach stają się z dnia na dzień popularne. Rzecz w tym, że Walter (na płótnach tkwi jedynie nazwisko Keane) podaje się za ich autora. Zaniepokojona Margaret słyszy, że to jedyny sposób, że (co w realiach końca lat 50. brzmi przekonująco) sztuka kobiet nie jest traktowana serio. I tak Walter (przypominam: to historia autentyczna) staje się prawdziwą gwiazdą, Margaret cichą wyrobniczką kolejnych portretów dzieci o wielkich, smutnych oczach…
Ze współczesnej perspektywy ciche przyzwolenie Margaret wydaje się mało realistyczne, ale raz, że autentyczna (obecnie 87-letnia) pani Keane ściśle nadzorowała prace nad filmem; dwa, że kluczem jest tu pierwsze padające w filmie zdanie: „Lata 50. były naprawdę cudowne. O ile było się mężczyzną”. Burton znakomicie kreuje pozornie sielską, zamkniętą w okowach purytańskiej moralności Amerykę lat 50. Kobiety są sprowadzone do roli estetycznej ozdoby, gospodarnej pani domu, uroczej, ale bezmyślnej maskotki. Stąd bierna (do czasu) Margaret wypada realistycznie, a „Wielkie oczy” (podobnie jak „prawdziwa” Keane w rzeczywistości) stają się sugestywnym, wyzbytym publicystki, przejmującym manifestem feminizmu. Burton sięga dalej: pyta o granice sztuki i kryteria jej oceny. Dostaje się kuratorom i krytykom, którzy roszczą sobie prawo do decydowania co ma wartość, a co jej nie ma. W tym aspekcie (mówimy o sztukach plastycznych, dziś wizualnych) „Wielkie oczy” są nad wyraz aktualne. I przewrotne, bo Burton (nawiązując do Warhola) pyta jednocześnie, co (także dziś) decyduje o sukcesie artysty. Czy aby nie przede wszystkim promocja, medialny show, umiejętność sprzedania się?
[Wrzuta]http://kino.wrzuta.pl/film/8Ne5jSJ7YNS/34_wielkie_oczy_34_-_zwiastun_pl&autoplay=true[/Wrzuta]
A więc mamy do czynienia z filmem ważnym, głębokim, zadającym trudne pytania? O dziwo nie. Burton chce być „serio”, próbuje trzymać się realistycznej konwencji, ale nie wytrzymuje. I odpala swój unikalny show, wysyła nas w krainę swojej nieograniczonej wyobraźni. Dramat bohaterki zaciera się gdzieś wewnątrz (jak zwykle olśniewającego) wizualnego kalejdoskopu. Nie ma tu ujęć stricte fantastycznych, czy psychodelicznych, ale Burton jak to on: szaleje. „Maluje” i stylizuje do granic możliwości każdy kadr. Estetyka obrazów Margaret staje się estetyką otaczającego ją świata, do tego dochodzi popart, zwariowane zabawy światłem, nietypowe ujęcia kamery… i oczywiście Burtonowski, groteskowy humor. Bo „Wielkie oczy” to przede wszystkim komedia. Głównie za sprawą cudownie przeszarżowanej roli Christopha Waltza. Można zżymać się, że aktor funduje nam powtórkę ze swoich kreacji z „Bękartów wojny” i „Django”, ale oderwać od niego oczu naprawdę nie sposób. Tym samym Waltz „kradnie film”, przesuwa go w stronę niezobowiązującej rozrywki. Ale czyni to naprawdę brawurowo.
Podobnie działa Burton. Bo „Wielkie oczy” to z pewnością obraz niespójny. Przegrywający swój potencjał dramatyczny. Narracyjny też, bo z definicji bardzo „filmowy” konflikt państwa Keane schodzi na drugi plan, staje się dodatkiem do wizualnych ekstrawagancji. Jakby reżyser w pewnym momencie wrzucał autopilota, pozwalał, by działy się Burtonowskie czary-mary. Tyle, że owe czary-mary po prostu… działają. W efekcie przenosimy się do doskonale znanego, zabawnego, estetycznie olśniewającego Burtonowskiego świata. Świata, w którym lubimy przebywać. Że nie ma się czym ekscytować, że reżyser powiela ten patent od 30. lat? Bez wątpienia tak. Ale cóż poradzę, że „Wielkie oczy”, pomimo ewidentnych wad, ogląda się z naprawdę z dużą przyjemnością?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze