„Wielkie nadzieje”, Mike Newell
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuKrytycy nadużywają zwrotu „film straconej szansy”. Ale dawno już nie widziałem obrazu, który by tak bezbłędnie ów slogan ilustrował. Dlatego odradzam.
Jak w tytule: oczekiwania miałem niemałe. Kino kocha Dickensa, ja również. Najgłośniejsza jak dotąd wersja „Great Expectations” (ta z De Niro i Ethanem Hawkiem) opierała się na uwspółcześnieniu. Za przygotowanie klasycznej odsłony wziął się reżyser m.in. „Donnie Brasco”, „Czterech wesel i pogrzebu”, czy „Harry Pottera i Czary Ognia”, Mike Newell. W dodatku grają tu m.in. Helena Bonham Carter i Ralph Fiennes. Zapowiadała się więc prawdziwa uczta.
Ale grają tu też (niestety!) Jeremy Irvine („Czas wojny”) i Holliday Grainger („Rodzina Borgiów”). Nie uprzedzając faktów przypomnę treść. Młodziutki, przygarnięty przez kowala sierota Pip (Toby Irvine) któregoś dnia udziela pomocy zbiegłemu więźniowi, Magwitch’owi (Ralph Fiennes). Wydaje się, że to wydarzenie bez większego znaczenia: na co dzień Pip uczy się swego fachu, od święta, na wyraźne życzenie miejscowej arystokratki, Panny Havisham (Bonham Carter) bawi się z jej córką, Estellą (Helena Barlow), w której się zresztą zakochuje. Po latach tajemniczy (i anonimowy) bogacz przekazuje Pip’owi fortunę. Młodzieniec wyjeżdża do Londynu, nabywa manier dżentelmena, na miejscu (jak nietrudno się domyśleć) spotyka też Estellę. Ale z owego „po latach” radości już mieć nie będziemy: dorosłych Pip’a i Estellę grają (ktoś powinien odpowiedzieć za to głową!) wspomniani już Irvine i Grainger.
Pierwsza połowa „Wielkich nadziei” to prawdziwy majstersztyk: na taką ekranizację fani Dickensa czekali od lat. Newell bezbłędnie oddaje nastrój powieści. Ocierający się o horror dramat społeczny podlewa typowo Dickensowskim, czarnym, ironicznym humorem. Nie boi się zarzutu teatralności, cyzeluje dekoracje, kreśli naprawdę imponujący obraz mrocznego, tonącego w błocie, wiecznie niedoświetlonego Londynu. Dalej Newell stawia na brawurowe aktorstwo: zachwycają właściwie wszystkie role drugoplanowe (wsławiony rolą Hagrida w „Potterze” Robbie Coltrane, nieco już zapomniany Ewen Bremner (Spud z „Trainspotting”), cudowni Jason Flemyng i Olly Alexander, wymieniać można właściwie bez końca). Jak zwykle świetnie radzi sobie Bonham Carter, Ralph Fiennes wreszcie ma okazję, by pokazać utożsamiającej go głównie z nieco groteskowym Voldemortem młodzieży, jak wspaniałym jest aktorem. Świetne są też odtwarzające główne role dzieciaki. Ogląda się to naprawdę cudownie!
I w tym momencie zaczyna się druga połowa. Owe wspominane już „po latach”, gdzie Pip’a odtwarzać będzie Irvine, a Estellę Grainger. Rozumiem, że modne twarze, że sukces „Rodziny Borgiów”, że swoje cele mieli też producenci, ale efekt jest naprawdę katastrofalny. Jakby nagle w środek „Domu złego” wtargnęli bohaterowie „13 posterunku”. Grainger gubi wszystkie niuanse swojej postaci, wciąż jest Lukrecją Borgią i czuć, że nie stać ją na nic innego. Ale to i tak pół biedy. Prawdziwą kompromitację zalicza tu „odkryty” przez Spielberga Irvine. Drewniany, sztuczny, pozbawiony krzty talentu rozkłada cały film na łopatki. Zdziwienie ustępuje miejsca rozczarowaniu, dalej pojawia się złość, później rozbawienie, ale nie takie na jakie liczyliby twórcy. Bo Irvine’owi we właściwie każdej scenie partnerują prawdziwi wirtuozi aktorskiego fachu. I jest to zwyczajnie żałosne, śmieszne. Drażni, irytuje i rozprasza.
W dodatku Newell w pewnym momencie gubi rytm. Tak długo rozkoszuje się (naprawdę cudownym!) wprowadzeniem, że zasadnicza część, pomijając aktorskie kompromitacje, okazuje się przeciągnięta. Rozwikłanie wszystkich (a jest ich tu, jak wiedzą fani literackiego pierwowzoru, niemało) zagadek odbywa się nazbyt pospiesznie. Siada klarowność fabuły, nieznający książki widzowie mogą mieć problem ze zrozumieniem całej intrygi. Cóż dodać? Wiem, krytycy nadużywają zwrotu „film straconej szansy”. Ale dawno już nie widziałem obrazu, który by tak bezbłędnie ów slogan ilustrował. Dlatego odradzam.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze