„Szefowie wrogowie”, Seth Gordon
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuKomedia kumpelska z wątkiem kryminalnym. Fani coraz mocniej reprezentowanego w hollywoodzkiej komedii nurtu kumpelskiego będą zachwyceni. A zwabieni nazwiskami Spacey, Farrell, Foxx kinomaniacy zniesmaczeni (humor fizjologiczno-toaletowy, nastoletnie świntuszenie, całość wymuszona). Film wytraca impet, staje się boleśnie infantylny, obraża inteligencję widzów.
Kolejna tego lata komedia kumpelska, tym razem z wątkiem kryminalnym. Nick, Dale i Kurt znają się od lat. Każde ich spotkanie kończy się w ten sam sposób: narzekają na swoich nieznośnych szefów; marzą, jak piękne byłoby życie, gdyby tych ostatnich zabrakło. Aż w końcu, po kilku nadprogramowych piwach, postanawiają zwierzchników… zamordować.
Największą wadą Szefów jest sam pomysł. Seth Gordon wymaga od widzów zdecydowanie zbyt wiele dobrej woli. Zaakceptować założenie fabularne, uwierzyć w nie, choćby na chwilę i z największym nawet przymrużeniem oka, naprawdę nie sposób. Gdyby autorzy zdecydowali się na nieco większą dawkę brawury (jak w wyraźnie patronującym tej produkcji Kac Vegas), wcisnęli gaz do dechy i potraktowali całą sytuację jedynie jako pretekst do anarchistycznej, przekraczającej wszelkie tabu zgrywy: wtedy mogłoby być smakowicie. I chwilami tak się dzieje. Niestety: Szefowie bardzo mocno przywiązani są do prostego (i przy tak absurdalnej fabule z założenia nieskutecznego) pomysłu. Miliony ludzi nienawidzą swoich szefów, co z kolei ma sprawić, że owe miliony połączą się w bólu z bohaterami, automatycznie obdarzając ich sympatią. Dla osiągnięcia tego efektu film raz po raz walczy o uwiarygodnienie całej sytuacji. Walczy i przegrywa, wytraca impet, staje się boleśnie infantylny, obraża inteligencję widzów. Nie pomagają grający główne role aktorzy: broni się jeszcze jako tako nazbyt przerysowany, ale sympatyczny Charlie Day (Dale), ale już obaj Jasonowie, Bateman i Sudeikis (Nick i Kurt) wnoszą tu manierę z sitcomowego kina dla nastolatków. A uciążliwi szefowie to przecież problem dorosłych widzów.
Na szczęście twórcy przygotowali, doczepione tu wielokrotnie na zasadzie oddzielnych gagów, kapitalne epizody. Przede wszystkim znienawidzeni szefowie. Jennifer Aniston jako opętana erotycznym szałem Dr Julia bywa autentycznie zabawna, ale pierwsze skrzypce grają panowie. Ewidentnie psychopatyczny, czerpiący namacalną satysfakcję z poniżania podwładnych Dave Harken (Kevin Spacey) i przede wszystkim zmieniony nie do poznania, łysiejący, uczesany „na pożyczkę” Colin Farrell jako zidiociały wielbiciel kokainy, modelek i Bruce’a Lee (szef Kurta, Bobby Pelliott). Obaj są naprawdę wspaniali, przekomiczni, obaj bezbłędnie czują tonację, w której Szefowie mogliby się obronić jako całość. Szarżują, grają na wysokim C, zgrywają się ani na chwilę nie odpuszczając śmiertelnie poważnych min. Inna sprawa, że właśnie oni dostali szansę od scenarzystów. Sceny z ich udziałem charakteryzuje komizm z zupełnie innej półki. Spacey ośmiesza korporacyjną rzeczywistość, Farrell popkulturowe klisze. Urocze są też epizody Jamie Foxx’a (podrabiany spec od zabójstw, Motherfucker Jones). Niestety: przez większość czasu towarzyszy nam trzech niedoszłych zabójców. Z miejsca powraca humor fizjologiczno-toaletowy, nastoletnie świntuszenie, całość staje się najdelikatniej mówiąc wymuszona.
I tak Szefowie bez wątpienia podzielą widzów. Fani coraz mocniej reprezentowanego w hollywoodzkiej komedii nurtu kumpelskiego pewnie będą zachwyceni. A zwabieni nazwiskami Spacey, Farrell, Foxx kinomaniacy zniesmaczeni. Bo jak dotąd tylko jedna kumpelska produkcja miała dość wdzięku i charyzmy, by podobać się widzom o różnych gustach. Wspomniane tu Kac Vegas. Szefowie takiej siły nie posiadają.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze