Wróg u bram?
REDAKCJA • dawno temuChorobliwie, obsesyjnie boję się wojny. Może to wina babci, która bez końca relacjonowała mi swoje dzieciństwo, spędzone w bezpiecznej enklawie pod protekcją i w przymusowej, lecz bezkrwawej komitywie z Wermachtem w rodzinnym lesie? Może to moja kobieca natura, pozbawiona genu wojowniczki? Może przerażenie faktem, że można z kimś jeść i pić, a następnego dnia go zamordować pod wpływem indoktrynacji?
Chorobliwie, obsesyjnie boję się wojny. Może to wina babci, która bez końca relacjonowała mi swoje dzieciństwo, spędzone w bezpiecznej enklawie pod protekcją i w przymusowej, lecz bezkrwawej komitywie z Wermachtem w rodzinnym lesie? Może to moja kobieca natura, pozbawiona genu wojowniczki? Może przerażenie faktem, że można z kimś jeść i pić, a następnego dnia go zamordować pod wpływem indoktrynacji?
Dla mnie wojny zawsze działy się „gdzieś”. Daleko. Łatwo było nad nimi ubolewać i składać patetyczne deklaracje, że gdyby wojna była u nas, to popełniamy samobójstwo – nie mamy etosu elity przedwojennej młodzieży, a strach jest silniejszy niż patriotyzm.
Kiedy zbrojne konflikty domowe przyszły jednak do Polski, postrzegało się je inaczej. Jako dziecko obejrzałam „Przesłuchanie” i od tego momentu wszystko kojarzyło mi się, dziewczynce, z gwałtem. Z opóźnieniem dotarła świadomość, czym jest zamordowanie studenta, księdza, przejechanie czołgiem po bezbronnym rodaku. Jakim absurdem do sześcianu jest przelewanie krwi we własnym gronie – nie z głodu, nie z braku życiowej przestrzeni. Przez dowolną skuteczną ideologię i magię władzy.
Niby jestem doświadczona, dojrzała, dorosła. Wiem, że demokracja nie rodzi się bezboleśnie, pochłania ofiary. A jednak… Człowiek jest wygodny. Lubi stan uśpienia czujności, zapomnienia, wybaczenia. Było różnie — teraz jest dobrze i bezpiecznie. Możemy się spokojnie krzątać wokół swoich spraw, a sukces zależy wyłącznie od nas. Gdy jednak to miłe złudzenie pryska, wraca strach. U mnie – zwierzęcy!
Oglądając wczoraj informacje z Ukrainy, poczułam go po raz pierwszy od pamiętnego ataku na amerykańskie wieże. A przecież tamto było równie „daleko” jak rzezie w Afryce czy rozpad Jugosławii… Teraz jest za cienką ścianą. Koszmarne deja vu – ogień, pałki, czołgi, krew. Powściągliwe komentarze odległych rządów, zachowawcze – nas, sąsiadów. Najstarsi staruszkowie boją się Ukraińców, znów zaczynają wspominać wielką wojnę… Odżywa w nich nienawiść do naszych wschodnich braci, stokroć silniejsza niż ta do nazistów z zachodu.
— Mamo, trzeba było wtedy zostać w tej Anglii – mówi mi małoletnia córka. – Oni się przed nikim nie płaszczą i mają święty spokój.
Czasem myślę, że my Polacy nie mamy wyboru, tak czy siak, zawsze jesteśmy szmatami. To nasza karma. Polska mysz nigdy nie ryknie. Czy uciekamy jak zające, „zdradzając” własną durną ojczyznę – czy liżemy dupę kolejnemu carowi. Zawsze jesteśmy podzieleni na dwie sterty szmat, to taka symboliczna forma rozbioru Polski. Co tu mówić o moim osobniczym strachu – sytuacja jest co najmniej niekomfortowa.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze