Miałam obleśnego szefa
ZOFIA BOGUCKA • dawno temuPrzyzwoity szef to istotna kwestia - przełożony nie tylko podejmuje kluczowe decyzje, ale i kreuje codzienność. Źle znosimy zwierzchników, którym daleko do profesjonalizmu. Gdy obnoszą się ze swoimi fochami, są chamscy i nieokrzesani, albo wręcz przeciwnie - spoufalają się, naruszają granice prywatności. Ten ostatni typ - obleśnego szefa – najbardziej dotkliwy jest dla kobiet.
Dominika (28 lat, inspektor z Wrocławia):
— Po urlopie wychowawczym nie miałam po co wracać do pracy, musiałam znaleźć nową. Miałam szczęście – szybko znalazłam posadę. Była wprawdzie kiepsko płatna, ale ciekawa. Mój mąż dobrze zarabiał, mogłam się skupić na samorealizacji, zdobywaniu doświadczenia. Taki luz to naprawdę duża rzecz, która wpływa na podejmowanie decyzji. A te, w moim przypadku, często są radykalne i błyskawiczne. Ale do rzeczy…
Zatrudniłam się w instytucji samorządowej, byłam odpowiedzialna za kontakty z mediami. Wydawało mi się, że to będzie wielkie łał, bo zrealizuję swoje pomysły, nabiorę ogłady, nawiążę fajne znajomości. Okazało się, że moje stanowisko jest samodzielne tylko na papierze – wszystkie działania blokował skostniały, ograniczony umysłowo szef. To był lizus lokalnych władz, który mentalnie należał do minionej epoki. Miał do tego kiepską reputację i sławę lowelasa. W życiu bym tak o nim nie powiedziała, bo to był naprawdę obleśny typ. Miał z pięćdziesiąt lat, był spasiony, pocił się jak koń, włosy wiły mu się w łojotokowych strąkach, a ubierał się jak fan kiepskich westernów. Ponieważ mieliśmy wspólne zainteresowania (on kreował się na znawcę jazzu i mola książkowego, ja taka jestem naprawdę), wołał mnie często do swojego gabinetu. Włączał muzykę w komputerze, a pomiędzy kwestiami, które omawialiśmy, zagajał coś a to o Dianie Krall, a to o Tolkienie, a to o moim mężu czy moich preferencjach kulinarnych. Z początku nie załapałam, że on próbuje się do mnie przystawiać. Sytuacja z dnia na dzień stawała się jednak coraz bardziej jasna, no i krępująca.
Zaczął komentować to, jak wyglądam, puszczał śliskie teksty typu — co bym zrobiła, gdyby mój kolega z działu chciał się ze mną spotkać. Badał, jaki jest mój stosunek do romansów. Patrzyłam na niego, żałosnego dupka, który własną żonę traktował jak śmiecia, jak na UFO. Olewałam go, bo wydawał mi się zupełnie nieszkodliwym erotomanem-gawędziarzem. Nawet w swoich ripostach nie byłam specjalnie cięta, bo mi go najzwyczajniej w świecie było żal. A on posuwał się dalej. Coraz bardziej się spoufalał, dotykał mnie niby przypadkiem, a ja czułam się coraz bardziej osaczona. Nie wiedziałam, co robić.
Myślał, że jestem taka, jak inne laski z biura, które pozwalają kłaść łapy na udach. Źle mnie ocenił. Miarka się przebrała, kiedy złapał mnie za kolano. Zagotowałam się. Prywatnie to bym mu strzeliła w pysk. Na drugi dzień złożyłam prośbę o rozwiązanie umowy za porozumieniem stron. Ponieważ miałam kilka dni urlopu, wykorzystałam je. Nigdy więcej go nie widziałam. Nie powiedziałam też nikomu o niczym. Wstydziłam się. Wolałam, żeby wyszło, że jestem rozkapryszoną panienką, której nie spodobała się praca.
Małgorzata (30 lat, asystentka z Warszawy):
— Dwa lata byłam asystentką w dziale sprzedaży, gdy dyrektorem został Andrzej, „przydupas” zarządu. Przyleciał do nas ze Stanów, co było widać, słychać i czuć na każdym kroku. Oprócz tego, że zaczęła obowiązywać amerykańska terminologia, to i takowe zwyczaje, tempo i charakter pracy. Zrobiło się jakoś… sekciarsko. Były wiece, wyjazdy integracyjne i tym podobne. Andrzej ze wszystkimi przeszedł na ty, zacieśniał kontakty. Ze mną chciał je ocieplić szczególnie. Zapraszał mnie często do siebie do gabinetu – zazwyczaj faktycznie pracowaliśmy, ale coś w tym wszystkim było nie tak. Zawsze siedział za blisko i mówił takie rzeczy, że robiło mi się nieswojo. Z jednej strony rzucał od niechcenia komplementy i słowa uznania, z drugiej sprośne żarciki — takie, jak do chłopaków. Byłam w tej niekomfortowej sytuacji, że oprócz mnie w firmie pracowali sami faceci, dwie wiekowe panie w kadrach i siostrzenica prezesa jako asystentka szefa. Nie miałam punktu odniesienia.
Coraz bardziej wydawało mi się, że jestem asystentką szefa, a nie działu. Absorbował mnie po czubek nosa i się spoufalał — nigdy mnie nie dotknął, ani nie powiedział w sumie nic, co mogłabym wykorzystać przeciwko niemu. Jego wypowiedzi były dynamiczne — kurczę, tak dużo się w nich działo, że ledwo wyłapywałam aluzje, sugestie czy… próby szantażu. Gdy później, na spokojnie, próbowałam to jakoś sobie ułożyć w głowie, nie umiałam niczego zacytować, czułam się jak po praniu mózgu. On był szalenie inteligentny i świetnie wyszkolony. Ciągle miałam wrażenie, że liczy na coś więcej. A był taki obleśny! Gruby, łysy, o urodzie krasnala ogrodowego, jak to mówią. Mówił też o mojej przyszłości, że tu mogę zrobić karierę jako handlowiec, bo mam predyspozycje, a płeć w tej branży jest moim atutem. Z drugiej sugerował, że jak się mi tu noga powinie, to jestem spalona, bo to hermetyczny światek.
Przy nim czułam się naga jakaś i brudna. Ale jakbym zareagowała oburzeniem, to wyszłoby, że jestem sztywna i nie wpisuję się w konwencję firmy. Nie miałam komu się poskarżyć, z kim pogadać – nikt by mnie nie zrozumiał. W końcu wymiękłam i odeszłam z pracy, kiedy na imprezie integracyjnej publicznie olałam towarzystwo pijanego szefa. Potem ciągle mi udowadniał, że jestem beznadziejna i niekompetentna, a kary finansowe (przymusowe wpłaty na cele charytatywne, taki nowy zwyczaj) zaczęły dorównywać mojej pensji.
Teraz pracuję w innej firmie, w innej branży, a moją szefową jest kobieta. Nie ma lekko, bo wiadomo, ma kilka gorszych dni w miesiącu, ale jestem w stanie to znieść – przynajmniej zachowujemy profesjonalny dystans.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze