Tylko jej nie pomagaj
LAURA BAKALARSKA • dawno temuW moim otoczeniu kilka osób w ostatnim czasie zmieniło pracę, często na odbiegającą od kierunku, w jakim się kształcili. Co ciekawe – żadna z nich nie została przedstawiona starym pracownikom. To już nie wygląda na przypadek, ale jakiś zupełnie nowy savoir-vivre. Jego zasady można streścić w krótkim powiedzeniu: umiesz liczyć – licz na siebie.
Swego czasu żył Rosjanin Salomon Szereszewski. Nigdy niczego nie zapominał. Był dziennikarzem, ale skończył jako klaun popisujący się na jarmarkach genialną pamięcią. I chociaż pamięć jest jednym z lepszych instrumentów ewolucyjnych, to pamięć absolutna jest przekleństwem. Umiejętność selekcjonowania i zapominania to coś nie do przecenienia. Być może dlatego większość ludzi wyrzuca z mózgu wspomnienia o tym, jak to było, kiedy jako nowi przyszli do pracy. Takie czasy nastały, że niepodobna przepracować w jednym biurze całego życia zawodowego. Powiada się nawet, że już niebawem nie sposób będzie pozostać w jednym zawodzie do emerytury.
Coś w tym jest na rzeczy.
Jedna z tych osób trafiła do towarzystwa zajmującego się likwidacją szkód (enigmatycznie mówiąc). Już w pierwszym tygodniu pracy zażądano od niej znalezienia jakichś papierów, co to „jeszcze rano były na pani biurku”. Papierów oczywiście nie było na biurku mojej znajomej, tylko wpięte do segregatora faceta przebywającego na urlopie.
Pierwszy miesiąc jej pracy ogniskował się na takich właśnie rzeczach: poszukiwaniu pisma, „które widziałam dopiero co u pani”, wysyłaniu jej po odbiór korespondencji do współpracującej instytucji – a żaden ze współpracowników nie miał pojęcia, jak tam dojechać.
– Tydzień później, dziwnym zrządzeniem losu, zupełnie obcemu facetowi z innego miasta umieli to wytłumaczyć – opowiadała mi.
Ta moja znajoma to bardzo solidna osoba. Okazuje się jednak, że ktoś, kto chce sprawę załatwić w sposób najlepszy dla klienta (z myślą o którym rzekomo powstało towarzystwo), ma niewłaściwy stosunek do pracy.
– Pani Tosiu, pani to ma za bardzo emocjonalny stosunek do klientów – słyszała od kierownictwa.Ten „nazbyt emocjonalny stosunek” prawdopodobnie był powodem, dla którego od pierwszego dnia była ignorowana przez współpracowników.
Inna moja znajoma trafiła do biura w budżetówce. Nikt jej nie wprowadził w obowiązki. Pokazano jej tylko, gdzie jest jej biurko i w którym miejscu leży lista obecności. Pierwszy tydzień roboty był niewiarygodnym stresem. Do wszystkiego musiała dojść sama, w tym także do tego, jaki jest obieg dokumentów w jej instytucji i kto przechowuje jakie pieczęcie. Po dwóch tygodniach się wciągnęła – petentów obsługiwała szybko i sprawnie. I zupełnie, sierota, nie rozumiała, dlaczego koleżanki z pokoju patrzą na nią spode łba, a w chwilach wielkiej dla niej łaskawości traktują jak powietrze. W końcu, jak to się powiada, zupa się wylała.
– Psujesz nam wypracowane przez lata metody postępowania z petentami! – wykrzyczała jej jedna ze współpracownic.
O tym, jak woły zapominają czasy, kiedy same były cielętami, pewnie można długo opowiadać. Kilka tygodni temu byłam świadkiem sceny, którą na długo zapamiętam. Ona chyba najlepiej ilustruje problemy nowych pracowników.Byłyśmy z Dzieciem w pewnej przychodni. Przychodnia jest prywatna, ale współpracuje z NFZ. W rejestracji siedzą zwykle trzy królowe i królewny, a jeszcze ze dwie pętają się tam i sam. Przy co trzeciej wizycie okazuje się, że moja kartka z terminem, którą kazałam sobie wypisać, jest nieważna, ważne to, co w królewny zeszycie. A tam zwykle jest jakaś inna godzina, inna data niż na mojej karteczce. A jak umawiałam się przez telefon, to już w ogóle nie było szans na wpisanie do kajetu, który jest chyba ważniejszy od ustawy zasadniczej.
I w takiej właśnie sytuacji znalazła się jakaś pani z córką może dwunastoletnią. Pani sądziła, że ma na 14 termin EEG dziecka, a o 16 – wizytę u neurologa z dzieckiem i wynikiem badania. Królowa recepcji twierdziła, że badanie było przewidziane na 13 i zaraz po nim wizyta u lekarza. Czyli było po herbacie, bo na zegarze mieliśmy 14.Kobieta z dzieckiem miała łzy w oczach. Nie wiedziała, co robić – przyjechała z daleka, wszystkie jej plany runęły.
Za plecami królowych kręciła się kandydatka na królewnę i ona wpadła na pomysł: gdybym ja zgodziła się pójść z Dzieciem do pani Eli, a nie do pani Teresy, jak byłyśmy umówione, to wtedy pani Teresa mogłaby zrobić EEG – bo ma do tego uprawnienia.Dzięki uprzejmości i wyobraźni Dziecia tak się stało – a wspomnieć wypada, że Dzieć nie lubi pani Eli, a panią Teresę owszem, tak.Dzieć poszedł do gabinetu, pani z córką pobiegła do pani Teresy (wszak wedle świętego kajetu była straszliwie spóźniona), kandydatka na królewnę otrzymała stos jakichś koszmarnych faktur do przejrzenia na zapleczu, a królowe zaczęły się bujać z moją kartą kredytową.Nagle jedna królowa przemówiła do drugiej w te słowa:
– Tylko jej w niczym nie pomagaj. Ona jest z łapanki. Co najmniej dwa miesiące ostrego czołgania. Niech wie.
Czy to nie Allen powiedział: „Nowy pracownik jest jak żaba wrzucona do wrzątku. Wyjmiesz ją, a ona jeszcze się gotuje”.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze