"Mroczny rycerz", Christopher Nolan
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuNowy Batman balansuje na granicy geniuszu i głupoty. To film straconej szansy. A także film pęknięty na pół. W pierwszej połowie akcja gna na złamanie karku, zdjęcia, montaż i muzyka zapierają dech w piersiach, całość jest niezwykle emocjonująca. W drugiej części rozważania i dylematy bohaterów stają się nieznośnie patetyczne i naiwne. Film jest na wskroś współczesny i realistyczny, perfekcyjnie zrealizowany. Montaż, muzyka, zdjęcia, kostiumy są z najwyższej półki.
Ludzki umysł poznaje i ocenia na zasadzie porównawczej. Szukamy analogii, zestawiamy jedno z drugim i to właśnie najczęściej decyduje o końcowej ocenie, o naszej opinii. W tym świetle przekleństwem twórcy bywa wyśmienity debiut, przekleństwem serii — wybitne otwarcie.
Doskonałym przykładem potwierdzającym tę zasadę były, są i prawdopodobnie będą filmy o Batmanie. Pierwsze dwie części zrealizował Tim Burton. Podarował światu obrazy baśniowe, wizjonerskie, bezkompromisowe i głęboko artystyczne. Później było już tylko gorzej, a chwilami (Batman i Robin) wręcz żałośnie. Christopherowi Nolanowi trzeba obiektywnie oddać, co mu się należy: jego Batmany (Batman: Początek i wchodzący właśnie na nasze ekrany Mroczny rycerz) to najlepsze od czasów Burtona obrazy o człowieku nietoperzu. Omijające szerokim łukiem komercyjną żenadę a la Schumacher, perfekcyjnie zrealizowane, sugestywne, świetnie zagrane. I jednocześnie nie sięgające do pięt produkcjom Burtona.
Nolan próbuje ofiarować Batmanowi nowe życie, opowiedzieć go z innej perspektywy. Mroczny rycerz to film na wskroś współczesny i realistyczny. Z jednej strony brawa za oryginalność, z drugiej strony warto zastanowić się, czy oderwany od bajkowej rzeczywistości Batman ma jakikolwiek sens. Gotyckie, baśniowe, wyśnione przez Burtona Gotham City zawierało w sobie wielki ładunek umowności, w takiej scenerii pokazać można było naprawdę wszystko. Osadzony w realnym świecie, odziany w gumowy kostium szaleniec, którego nie tylko tolerują, ale hołubią władze miasta, budzi niezamierzony przez twórców śmiech. Gotham City w Mrocznym rycerzu to Gotham jedynie z nazwy. Tak naprawdę mamy do czynienia z Chicago, które nawet nie próbuje wyglądać inaczej niż w rzeczywistości. Wrzucony w takie realia batmobil, przywołujący nietoperza gigantyczny reflektor i inne klasyczne już elementy serii wypadają nienaturalnie. A nawet śmiesznie.
Ale niewielki to problem. W zestawieniu z naprawdę perfekcyjną w każdym calu realizacją, spokojnie można wybaczyć Nolanowi te drobne śmiesznostki. Źródło mojej niechęci do Mrocznego rycerza tkwi zupełnie gdzie indziej. To perfekcyjna produkcja, w której tylko jeden pion wykazał się autentycznym geniuszem. A mianowicie pion reklamy, marketingu i promocji. Nowego Batmana okrzyknięto arcydziełem, zanim ktokolwiek go obejrzał. Zaocznie przyznano mu już wszystkie możliwe Oscary (mimo że nominacje Akademii poznamy dopiero za kilka miesięcy). Recenzje na całym świecie napisano na kolanach, czytając je miałem wrażenie, że czytam teksty krytyczne o Bergmanie czy Tarkowskim, nie o najzwyklejszej hollywoodzkiej superprodukcji. Wypada krzyczeć — ludzie, opamiętajcie się! Owszem, to najlepszy Batman od czasów Burtona. Ale także kolejny dowód na to, co musi się stać, kiedy twórca sięga po gigantyczny budżet. W tej sytuacji zawsze pojawia się producent, który wyrokuje: o nie, nie, nie! Ładnie pan to wszystko wymyślił, ale tu prosimy patriotycznie, tam patetycznie, tu znowu łopatologicznie i prorodzinnie itd. Taki właśnie los spotkał Mrocznego rycerza. W efekcie nowy Batman balansuje na granicy geniuszu i najzwyklejszej głupoty. To film straconej szansy. A także film pęknięty na pół.
Pierwsza połowa to najzwyklejsze wysokobudżetowe kino sensacyjne. Pierwszorzędne zresztą. Takie spod znaku Szklanej pułapki czy Gorączki. O dziwo właśnie w tej estetyce Nolan wypada przekonująco. Pozwolono mu wykreować mroczny, niepokojący klimat znany z jego wcześniejszych produkcji (Memento, Bezsenność). Do tego akcja gna na złamanie karku, zdjęcia, montaż i muzyka zapierają dech w piersiach, całość jest niezwykle emocjonująca, nie ma w niej chwili nudy. I tak powinno chyba pozostać do samego końca.
Niestety w połowie daje o sobie znać moralny kac wartościowego artysty, jakim bez wątpienia jest Nolan. Pojawia się psychologia, filozofia, etyka, nawet mistyka. I tu dają o sobie znać lepkie palce hollywoodzkich producentów, tutaj wychodzi na wierzch stara prawda: czemu nie warto budować ambitnych produkcji w oparciu o najwyższe możliwe budżety. Rozważania i dylematy bohaterów stają się nieznośnie patetyczne i naiwne. Powraca, wciąż niewygasła po wydarzeniach 11 września, patriotyczna nuta. A definiująca drugą połowę filmu refleksja o naturze dobra i zła to bzdura najczystszej wody. Przewyższa ją jedynie zakończenie filmu — heroizm ma być takim, jakim chcą go widzieć Amerykanie! Tak zadecydowały czynniki finansujące Mrocznego rycerza i taki obraz niestety zaproponowano widzom. Cały trud, jaki Nolan włożył, by nasycić swój film atmosferą dwuznaczności, w jednej chwili idzie na marne.
Dalej można się już jedynie (szczerze zresztą) zachwycać stroną realizacyjną filmu. Ta naprawdę zatyka dech w piersiach, dla niej samej warto obejrzeć Mrocznego rycerza. Realizacja jest nieprawdopodobnie wręcz efektowna, ale nie efekciarska. Jak już wspomniałem — montaż, muzyka, zdjęcia, kostiumy — wszystko jest z najwyższej półki. W dodatku zrobiono to w sposób oryginalny i niebanalny. Gdyby nie potworny wręcz kompromis na poziomie scenariusza i dialogów, uzasadnione byłyby wszystkie zachwyty, którymi już obdarzono nowego Batmana. A tak… pozostaje wrażenie straconej szansy.
Zanim pokazano Mrocznego rycerza, wykreowano legendy na temat zawartych w nim kreacji aktorskich. Ma to sens w odniesieniu do odtwarzającego postać Jokera Heatha Ledgera. Oczywiście nie ma lepszej reklamy niż śmierć aktora; po przedwczesnym odejściu Ledgera okrzyknięto jego kreacją genialną i historyczną. I nawet jeśli jest w tym pewna przesada, wypada przyznać — Ledger gra naprawdę świetnie. Wbrew własnym predyspozycjom, wbrew kreowanemu do tej pory wizerunkowi. I — co najważniejsze — bez kompleksu Jacka Nicholsona. Nicholson nakreślił odrealnioną postać artysty chaosu, Ledger wziął do siebie założenia Nolana — jego Joker to postać z krwi i kości, niebezpieczny szaleniec i psychopata, niewątpliwie charyzmatyczny, ale świadomie pozbawiony uroku i atrakcyjności towarzyskiej, którymi wręcz tryskał Joker Nicholsona.
Dalej niestety jest już gorzej. Oczywiście nie dają plamy absolutne pewniaki takie jak Gary Oldman, Michael Caine czy Morgan Freeman. Ale Mroczny rycerz miał być w zamyśle koncertem trzech postaci — Jokera, Batmana i Harveya Denta (nowy, sympatyzujący z Batmanem prokurator generalny). I o ile można i trzeba zgodzić się z litaniami pochwał pod adresem Ledgera-Jokera, o tyle pozostali aktorzy pierwszoplanowi nie wypadają już tak przekonująco. Aaron Eckhart (Harvey Dent) to żywcem wyjęta z reklamy Marlboro, papierowa i sztuczna postać szlachetnego kowboja, który zawsze stoi na straży prawa. Zaskakująco bezbarwny jest sam Bruce Wayne — Batman. Christianowi Bale'owi najwyraźniej zabrakło pomysłu na tę postać. Zniknął gdzieś świadomy swojej schizofrenicznej natury Wayne Michaela Keatona; w obecnym wcieleniu Wayne to samiec alfa, skuteczny i dynamiczny, ale pozbawiony istotnych dylematów (eksponuje jedynie zmęczenie nieustającą konspiracją). Ale jeżeli Bale wypada bezbarwnie jako Wayne, jako Batman jest już nieco groteskowy. Obie postacie mają odróżnić od siebie dziecinne wręcz tricki, np. Batman (w przeciwieństwie do Wayne'a) mówi komicznie wręcz zachrypniętym głosem itd.
Dla jasności — gdyby poziom Mrocznego rycerza zaprezentował nowy Spiderman, czy inny X-Men, piałbym z zachwytu i dowodził, że kalifornijskie superprodukcje zrobiły wielki krok w przód. Ale Nolan musiał sprostać dwóm mitom — mitowi pierwszych Batmanów Tima Burtona i sztucznie wykreowanej przez marketingowców legendzie samego Mrocznego rycerza. I tutaj poległ. Nawet jeśli Mroczny rycerz jest najlepszą wysokobudżetową produkcją, jaka trafia w tym roku do kin, nawet jeżeli świetnie się to ogląda, prawda jest właśnie taka. Nijak ma się to do filmów Burtona. I jednocześnie nie spełnia zawyżonych do granic możliwości oczekiwań.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze