„Anatomia strachu”, Joel Schumacher
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuFilm miał być gwarantem solidnej rozrywki. Przemawiały za nim nazwiska. Niestety, od początku zawodzi tu właściwie wszystko. Przede wszystkim scenariusz: irytujący, pozbawiony elementarnego prawdopodobieństwa. Nie ma tu grama napięcia. Brakuje atmosfery zagrożenia, zamknięcia w pułapce. Nudny film.
Anatomia strachu wydawała się być gwarantem solidnej rozrywki. Przemawiały za nią nazwiska. Reżyserował hollywoodzki wyjadacz, Joel Schumacher (Upadek, 8MM, Batman Forever). Nicole Kidman i Nicolas Cage nigdy nie stronili od komercji, ale zawsze uważnie dobierali role. Tym większym rozczarowaniem jest efekt ich wspólnej pracy. Bo na mojej prywatnej liście najbardziej spektakularnych porażek 2011. roku Anatomia zajmie bardzo wysoką pozycję.
Millerowie to z pozoru szczęśliwe, zamożne małżeństwo. Wydaje się, że mają wszystko: oszałamiającą rezydencję na przedmieściach, uroczą córkę, luksusowe auta itd. Kyle (Cage) odnosi sukcesy handlując diamentami, Sarah (Kidman) jest modnym architektem. Któregoś dnia pod ich drzwiami zjawiają się policjanci. Jak się okazuje fałszywi: chwilę później małżonkowie zostają sterroryzowani przez grupę bandytów. Rabusie żądają otwarcia sejfu, wprawiony w negocjacjach Kyle próbuje grać na zwłokę. Spirala psychologicznego napięcia między napastnikami i ofiarami nakręca się coraz bardziej, wychodzą na jaw skrywane tajemnice obojga małżonków, histeryczny nastrój udziela się też włamywaczom.
Schumacher najwyraźniej chciał wykorzystać po wielokroć sprawdzony schemat: uwięzieni w zamkniętej przestrzeni oprawcy i ich ofiary prowadzą psychologiczną grę, walczą o dominację, oszukują się nawzajem, dalej dochodzi do swoistej psychodramy itd. Ot, bardziej komercyjna wersja Matni Polańskiego, czy Funny Games Hanekego. Tyle, że od początku zawodzi tu właściwie wszystko. Przede wszystkim scenariusz: irytujący, pozbawiony elementarnego prawdopodobieństwa, stawia aktorów w z założenia idiotycznej sytuacji. Przez półtorej godziny Kidman i Cage miotają się, krzyczą, eksponują histeryczne grymasy itd. Wszystko na próżno, bo nie ma tu grama napięcia. Brakuje atmosfery zagrożenia, zamknięcia w pułapce itd. Kolejne zwroty akcji zalatują najczystszą bzdurą i budzą co najwyżej (ewidentnie niezamierzone przez twórców) rozbawienie widzów. W ogóle śmiechu jest tu akurat całkiem sporo: groteskowo wypada już testujący na napastnikach najlepsze tricki wprawionego w negocjacjach sprzedawcy Cage. Nic to, że jego żonie właśnie przystawiono pistolet do głowy: zawsze należy się potargować. I tak zostajemy zmuszeni do wysłuchania (absurdalnie wprost nie pasującego do sytuacji) wykładu o identyfikacji diamentów. Ale to jeszcze małe piwo. Najlepsi są bandyci. Gwarantuję: takiej bandy jełopów dotąd nie widzieliście. Szybko pojawia się pytanie: jak się ich bać? Bo napastnicy sprawiają wrażenie zagubionych bardziej niż gospodarze. Jeden z nich interesuje się przede wszystkim apteczką pani domu (właśnie skończyły mu się jointy), drugi wytrwale adoruje (trzeba przyznać: wciąż szalenie atrakcyjną) Kidman i w konsekwencji zaczyna jej bronić przed własnymi wspólnikami. Pozostali włamywacze szybko zaczynają wrzeszczeć, ale głównie na siebie nawzajem (jak się okazuje, zapomnieli precyzyjnie ustalić, kto dowodzi całą operacją). W finale Schumacher próbuje wyjaśnić ich nieudolność, ale jest już za późno. Jego bandyci sprawiają wrażenie uciekinierów ze skeczu Monty Pythona. I tak jest przez cały film: wszyscy wrzeszczą, potem ktoś ucieka, zostaje złapany, znowu wszyscy wrzeszczą, znowu ktoś ucieka i zostaje złapany. I od nowa.
Gdyby Schumacher zdecydował się na lżejszą tonację, mogłaby z tego być całkiem udana komedia. A w każdym razie rarytas dla fanów niezamierzonego kiczu, ekranowego kampu itd. Ale nie: króluje tonacja „serio”. Ma być schizofrenicznie, nerwowo, ma być strasznie. I jest: strasznie, ale to naprawdę strasznie nudno.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze