"Autostopem przez galaktykę", Garth Jennings
DOROTA SMELA • dawno temuWszystko co uwodzi w prozie Adamsa, może tylko z wyjątkiem absolutnie nieprzekładalnego języka, zostało przez twórców filmu z wielką dbałością przetłumaczone na wysmakowane, porażające rozmachem obrazy. Plener intergalaktyczny migocze ciałami niebieskimi we wszystkich kolorach tęczy, latające spodki przechodzą skomplikowane transmutacje, ludzie zamieniają się w sofy i na odwrót, Sam Rockwell ma dwie głowy, a Malkovich statyw do aparatu zamiast nóg. Przejażdżka wózkiem dźwigowym nad Ziemią i oczywiście niezrównane fiordy – to po prostu crème de la crème efektów trickowych – czego można chcieć więcej od filmu SF?
Na wstępie zaznaczam, że recenzja ta sformatowana została tak, by przemawiać do czytelników Douglasa Adamsa. A to dlatego, że film Jenningsa, będąc ekranizacją pierwszej z cyklu pięciu powieści brytyjskiego prozaika SF, łączy się z nią w sposób oczywisty i nierozerwalny. Nie mówię, że nieobeznani z książką nie powinni się wybierać do kina, tyle że efektu takiej projekcji nie potrafię przewidzieć – może się ona okazać doświadczeniem kulturowo i pojęciowo niezrozumiałym, dogłębnie szokującym.
Mimo wszystko zdecydowanie będę namawiać na ten zabieg i jednych i drugich. Bo jeśli posmakowaliście choćby trochę Pythonów, albo zdarzyło wam się przewertować coś Borisa Viana, to Autostopem z pewnością przemówi do waszego poczucia estetyki. Okaże się ucztą wyrafinowanego absurdu, po której będziecie się mogli uważać za koneserów nonsensu.
Historia zaczyna się w swojskich plenerach ziemskich, gdzieś pod Londynem. Arthur Dent, w którego wcielił się Martin Freeman paraduje w zielonym szlafroku po swoim sielskim, podmiejskim domostwie, nieświadom, że za chwilę zostanie go pozbawiony w imię wyższego dobra – dobra publicznego. Według planów urbanistycznych jego kwatera ma zostać zmieciona z powierzchni ziemi ustępując miejsca autostradzie. Po nieudanej pikiecie w błocie i skazanej na porażkę próbie powstrzymania buldożerów nasz bohater zostaje zaciągnięty przez swojego kumpla do pubu “Pod koniem i stajennym”, gdzie może już tylko wlewać w siebie piwo za piwem — nie więcej niż 3, bo tylko przez 12 minut. Tyle bowiem zostało do końca znanego mu świata. Ziemia też okazała się zawadzać budowniczym intergalaktycznej trasy szybkiego ruchu i zostanie wysadzona przez vogońską flotę kosmiczną, o czym informuje Arthura Ford Perfect – przyjaciel, o którym nie wiedział dotąd , że pochodzi z innej planety i pisuje dla przewodnika “Autostopem przez Galaktykę”.
Oto punkt wyjścia najbardziej chyba zabawnej fabuły SF, która łączy w sobie wszystko co najlepsze – pociesznego bohatera obdarzonego cudowną angielską flegmą, wątki katastroficzne i podróżnicze, teorie naukowe wywrócone na lewą stronę, galerię postaci rodem z gwiezdnowojennego baru i tony rasowego brytyjskiego sarkazmu. Dowiecie się, że jako Homo Sapiens Sapiens zajmujecie zaledwie trzecią lokatę na liście najinteligentniejszych gatunków zamieszkujących naszą planetę. Że Ziemia została stworzona na zamówienie pewnych niedocenianych gryzoni i że kosmos pełen jest myślących form życia, które od dawna pozostają ze sobą w skomplikowanych dyplomatycznych układach i konfliktach wojennych, podczas gdy nad wszystkim czuwa megakomputer, od 7 milionów lat analizujący odpowiedź na pytanie o wszechświat, życie i całą resztę.
Tylko pogrążonym w mrokach ignorancji ludziom wydaje się, że okupują pępek wszechświata. Tymczasem w opasłym kosmicznym przewodniku na temat naszej przeciętnej planety Ford Perfect miał do powiedzenia jedynie tyle, że jest “w zasadzie niegroźna”. (Choć trzeba przyznać, że wpis był pierwotnie dłuższy i został drastycznie przycięty przez redakcję, co — mam nadzieję — nie spotka mojego tekstu).
Wszystko co uwodzi w prozie Adamsa, może tylko z wyjątkiem absolutnie nieprzekładalnego języka, zostało przez twórców filmu z wielką dbałością przetłumaczone na wysmakowane, porażające rozmachem obrazy. Koszmarni Vogoni, torturujący swoich więźniów złą poezją śmigają w nadprzestrzeni malowniczym złomem w stylu retro, przypominającym scenografię w filmie Brasil. Plener intergalaktyczny migocze ciałami niebieskimi we wszystkich kolorach tęczy, latające spodki przechodzą skomplikowane transmutacje, ludzie zamieniają się w sofy i na odwrót, Sam Rockwell ma dwie głowy, a Malkovich statyw do aparatu zamiast nóg. Przejażdżka wózkiem dźwigowym nad Ziemią i oczywiście niezrównane fiordy – to po prostu crème de la crème efektów trickowych – czego można chcieć więcej od filmu SF?
Tylko niekiedy, gdy w powieści Adamsa dużo się mówi, a mało działa, robi się trochę statycznie, studyjnie. Ale za to wprowadzenie sekwencji animowanych jako interfejsu galaktycznej encyklopedii sprawdza się doskonale.
Podsumowując, to że mole książkowe, które pięcioksiąg Adamsa pożarły przy kolacji będą czuły się w kinie jak w siódmym niebie, jest niemal pewne. A reszta? Być może jednak też ma szansę dobrze się bawić, tak jak można się delektować włoską operą nie znając libretta. Kto nie czytał, ten zdąży, ale kto nie zobaczy filmu na dużym ekranie, ten trąba!
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze