Adaptując klasyczną komedię Aleksandra Fredry Bajon uciekł się do zgoła nieklasycznych metod. Przede wszystkim nasycił swoją opowieść całą masą nawiązań do współczesności. Już w pierwszej scenie dziewczyny nie tylko palą marihuanę, ale też delikatnie sugerują relację homoseksualną. Dalej bohaterowie używają telefonów komórkowych; Radost udając się do stajni nie dosiada rumaka, ale sadowi się w wygodnym aucie z otwieranym dachem.
[photo position="inside"]20682[/photo]Ciągle podkreśla się tutaj umowność historycznych dekoracji: aktorzy raz po raz wychodzą z kadru i kontynuują (nadal podany Fredrowskim rymem) dialog już na planie filmowym: w cieniu technicznych instalacji, czy u wrót cateringowego bufetu. Trudno jednoznacznie ocenić zabiegi Bajona: niektóre są autentycznym strzałem w dziesiątkę, inne trafiają, ale kulą w płot. Najlepiej widać to na przykładzie wspomnianych komórek: pierwsza scena z ich udziałem jest przezabawna, druga ciekawa, kolejne najzwyczajniej irytują swoją mechanicznością. Ale ogólny bilans jest dodatni.
[photo position="inside"]20683[/photo]Odrywając się od historycznych realiów Bajon sugeruje widzowi, że kostium to tylko kostium, liczy się historia. A ta okazuje się być zaskakująco aktualna. W dodatku reżyser pozostał wierny Fredrze. Bo też słynny hrabia Aleksander znany był ze skłonności do świntuszenia, upychał w swe wersy liczne aluzje erotyczne, ale nigdy nie przekraczał granic, które oddzielałyby go od masowego odbiorcy.
[photo position="inside"]20684[/photo]Podobnie postępuje Bajon: wyjaskrawia i kładzie nacisk na Fredrowskie aluzje, puszcza oko do widza, ale zachowuje też umiar: nie ma tu post-modernistycznej zabawy a la Tarantino (a odczytywano już Fredrę i tak, choćby w głośnym Magnetyzmie serca Grzegorza Jarzyny). Bajon pamięta też o czytelności Fredry: próżno tu szukać śladów ambitnego kina, intelektualnej gry kontekstem. Przeciwnie: autorzy Ślubów panieńskich ewidentnie chcieli dotrzeć do szerokiego odbiorcy, chcieli, by ich film był hitem. I niewykluczone, że im się to uda.
Zwłaszcza, że całość jest miła dla oka (i ucha). Wspaniałe plenery skansenu w Suchej na Podlasiu, przepiękna architektura drewniana, kapitalne stroje, wszystko skąpane w silnym słońcu i podkreślone celowo ludyczną, silnie zrytmizowaną muzyką Michała Lorenca: ogląda się to dobrze. Raz po raz zachwyca mistrzowski i ponadczasowy rym Fredry. Radzą sobie też aktorzy, celowo obsadzeni tak, by mogli przełamać swój dotychczasowy wizerunek.
[photo position="inside"]20686[/photo]Szyc jako ciamajdowaty mazgaj nieco irytuje sitcomową manierą, ale już wsadzony w kostium cynicznego manipulatora Stuhr serwuje tu jedną z najlepszych swoich ról. Podobnie młode aktorki: pozostająca dotąd w cieniu bardziej popularnych koleżanek Anna Cieślak i kojarzona jedynie z koszmarkami w stylu Nie kłam, kochanie i Teraz albo nigdy! Żmuda-Trzebiatowska dostały od Bajona szansę zagrania w prawdziwym filmie. I obie tę szansę wykorzystały. Szkody tylko, że tak mało przestrzeni dostał cudowny w roli zapijaczonego Sarmaty Andrzej Grabowski…
Nie od dziś wiadomo: najlepszą reklamą jest skandal, czy choćby odrobina kontrowersji. I nie mam najmniejszych wątpliwości: film Bajona podzieli krytykę i widzów. Z pewnością odrzuci zwolenników kanonicznego odczytywania klasyki, prawdopodobnie spodoba się zwolennikom rozrywkowego kina. Jak zareagują na niego prawdziwi kinomaniacy? To już kwestia bardzo indywidualna i pytanie, na które każdy będzie musiał odpowiedzieć sobie sam. Dla mnie w każdym razie, pomimo nielicznych zgrzytów, wizja Bajona okazała się przekonująca.