„Śluby panieńskie”, Filip Bajon
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuAdaptacja komedii Aleksandra Fredry. Film odrzuci zwolenników kanonicznego odczytywania klasyki, a spodoba się zwolennikom rozrywkowego kina. Reżyser nasycił opowieść masą nawiązań do współczesności. Dziewczyny palą marihuanę, bohaterowie używają telefonów komórkowych i jeżdżą wygodnymi autami. Wspaniałe plenery skansenu w Suchej na Podlasiu, przepiękna architektura drewniana, kapitalne stroje, zrytmizowana muzyką Michała Lorenca. Zachwyca ponadczasowy rym Fredry. Radzą sobie aktorzy, zwłaszcza Stuhr.
Streszczanie doskonale wszystkim znanej lektury szkolnej wydaje się być zbędne. Ale, żeby tradycji stało się zadość, pokrótce: Klara (Żmuda-Trzebiatowska) i Aniela (Cieślak) składają śluby panieńskie, przyrzekają nienawidzić ród męski, nigdy nie być żoną. Informacja o ich przysiędze wzbudza rozpacz zakochanego w Klarze Albina (Szyc) i niepokój chcących wyswatać Anielę z Gustawem (Stuhr) Radosta (Więckiewicz) i pani Dobrójskiej (Olszówka). Kiedy Albin roni łzy wychowany na warszawskich salonach Gucio postanawia potraktować sprawę ambicjonalnie. Rozpoczyna pleść całą sieć intryg, które w zamyśle mają doprowadzić obie panny do złożenia przysiąg małżeńskich.
Adaptując klasyczną komedię Aleksandra Fredry Bajon uciekł się do zgoła nieklasycznych metod. Przede wszystkim nasycił swoją opowieść całą masą nawiązań do współczesności. Już w pierwszej scenie dziewczyny nie tylko palą marihuanę, ale też delikatnie sugerują relację homoseksualną. Dalej bohaterowie używają telefonów komórkowych; Radost udając się do stajni nie dosiada rumaka, ale sadowi się w wygodnym aucie z otwieranym dachem.
Ciągle podkreśla się tutaj umowność historycznych dekoracji: aktorzy raz po raz wychodzą z kadru i kontynuują (nadal podany Fredrowskim rymem) dialog już na planie filmowym: w cieniu technicznych instalacji, czy u wrót cateringowego bufetu. Trudno jednoznacznie ocenić zabiegi Bajona: niektóre są autentycznym strzałem w dziesiątkę, inne trafiają, ale kulą w płot. Najlepiej widać to na przykładzie wspomnianych komórek: pierwsza scena z ich udziałem jest przezabawna, druga ciekawa, kolejne najzwyczajniej irytują swoją mechanicznością. Ale ogólny bilans jest dodatni.
Odrywając się od historycznych realiów Bajon sugeruje widzowi, że kostium to tylko kostium, liczy się historia. A ta okazuje się być zaskakująco aktualna. W dodatku reżyser pozostał wierny Fredrze. Bo też słynny hrabia Aleksander znany był ze skłonności do świntuszenia, upychał w swe wersy liczne aluzje erotyczne, ale nigdy nie przekraczał granic, które oddzielałyby go od masowego odbiorcy.
Podobnie postępuje Bajon: wyjaskrawia i kładzie nacisk na Fredrowskie aluzje, puszcza oko do widza, ale zachowuje też umiar: nie ma tu post-modernistycznej zabawy a la Tarantino (a odczytywano już Fredrę i tak, choćby w głośnym Magnetyzmie serca Grzegorza Jarzyny). Bajon pamięta też o czytelności Fredry: próżno tu szukać śladów ambitnego kina, intelektualnej gry kontekstem. Przeciwnie: autorzy Ślubów panieńskich ewidentnie chcieli dotrzeć do szerokiego odbiorcy, chcieli, by ich film był hitem. I niewykluczone, że im się to uda.
Zwłaszcza, że całość jest miła dla oka (i ucha). Wspaniałe plenery skansenu w Suchej na Podlasiu, przepiękna architektura drewniana, kapitalne stroje, wszystko skąpane w silnym słońcu i podkreślone celowo ludyczną, silnie zrytmizowaną muzyką Michała Lorenca: ogląda się to dobrze. Raz po raz zachwyca mistrzowski i ponadczasowy rym Fredry. Radzą sobie też aktorzy, celowo obsadzeni tak, by mogli przełamać swój dotychczasowy wizerunek.
Szyc jako ciamajdowaty mazgaj nieco irytuje sitcomową manierą, ale już wsadzony w kostium cynicznego manipulatora Stuhr serwuje tu jedną z najlepszych swoich ról. Podobnie młode aktorki: pozostająca dotąd w cieniu bardziej popularnych koleżanek Anna Cieślak i kojarzona jedynie z koszmarkami w stylu Nie kłam, kochanie i Teraz albo nigdy! Żmuda-Trzebiatowska dostały od Bajona szansę zagrania w prawdziwym filmie. I obie tę szansę wykorzystały. Szkody tylko, że tak mało przestrzeni dostał cudowny w roli zapijaczonego Sarmaty Andrzej Grabowski…
Nie od dziś wiadomo: najlepszą reklamą jest skandal, czy choćby odrobina kontrowersji. I nie mam najmniejszych wątpliwości: film Bajona podzieli krytykę i widzów. Z pewnością odrzuci zwolenników kanonicznego odczytywania klasyki, prawdopodobnie spodoba się zwolennikom rozrywkowego kina. Jak zareagują na niego prawdziwi kinomaniacy? To już kwestia bardzo indywidualna i pytanie, na które każdy będzie musiał odpowiedzieć sobie sam. Dla mnie w każdym razie, pomimo nielicznych zgrzytów, wizja Bajona okazała się przekonująca.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze