„Co nas kręci, co nas podnieca”, Woody Allen
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuW filmie można dostrzec kunszt Allena, jego niezwykłe wyczucie kina. Allen wyjął z szuflady niezrealizowany scenariusz sprzed ponad trzydziestu lat, zatrudnił mało znanych aktorów, miał do dyspozycji bardzo niski budżet. A mimo to udało mu się wyśmienicie. Whatever Works w niczym nie ustępuje gwiazdorskiej Vicky Cristinie Barcelonie. Ogląda się go równie dobrze. Mimo 75 lat na karku Allen wciąż jest najzabawniejszym amerykańskim autorem komedii.
Ach ten Woody Allen! Nigdy nie należał do moich ulubieńców, ale jedno trzeba mu przyznać: jest pracowity niczym mrówka (i taką też rolę powierzono mu przy dubbingu pamiętnej Mrówki Z). Konsekwentnie od ponad czterdziestu lat raz do roku wypuszcza nowy film. Przy tej częstotliwości obok dużych, wspartych gwiazdorską obsadą projektów (ostatnio choćby Sen Kasandry i Vicky Cristina Barcelona) zdarzają mu się też filmy zrobione niejako przy okazji, czyli za małe pieniądze, w krótkim czasie, gdzieś pomiędzy większymi projektami.
Ale to właśnie w tych "małych" filmach najpełniej można dostrzec kunszt Allena, jego niezwykłe wyczucie kina. A Whatever Works (idiotycznie przetłumaczony przez polskiego dystrybutora jako Co nas kręci, co nas podnieca) jest tego szczególnie jaskrawym przykładem. Allen wyjął z szuflady niezrealizowany scenariusz sprzed ponad trzydziestu lat, zatrudnił wciąż jeszcze mało znanych aktorów, ewidentnie miał do dyspozycji bardzo niski budżet.
A mimo to udało mu się wyśmienicie. Whatever Works w niczym nie ustępuje choćby rozbuchanej, gwiazdorskiej Vicky Cristinie Barcelonie. Ogląda się go co najmniej równie dobrze.
Whatever Works to powrót do dawno sprawdzonych schematów. Po kilkuletniej ucieczce w europejskie plenery na pierwszym planie znowu mamy Nowy Jork i ukochany przez reżysera Manhattan.
Znowu główny bohater jest alter ego samego Allena. W tej roli wyśmienicie sprawdza się Larry David. David właściwie kopiuje kreacje Allena z jego wczesnych filmów, ale robi to z niezwykłą swadą. Jego Boris to podstarzały geniusz (prawie że nominowany do Nagrody Nobla fizyk o IQ ponad 200), mizantrop, cynik, hipochondryk, dla którego ludzkość to zbiór imbecyli i kretynów o świadomości tożsamej z inteligencją dżdżownic.
Boris nienawidzi ludzi, świata, seksu, boi się własnego cienia, ma regularne ataki paniki i najchętniej spędza czas na niekończących się (i przezabawnych) monologach o marności świata. Jedyne, co sprawia mu przyjemność, to bezlitosne drwiny, które każdemu napotkanemu mają wykazać, jak bardzo jest głupi.
Któregoś dnia pod drzwiami swojego mieszkania Boris natyka się na Melodie (Evan Rachel Wood) - młodziutką (i właśnie głupiutką) blondynkę, która uciekła z domu. Boris pozwala jej się umyć i przenocować, jednocześnie (a jakże) bezlitośnie z niej drwiąc. Ale że Melodie wygląda bardzo apetycznie, w kolejnych ujęciach widzimy już ożenionego z nią Borisa, który chętnie biega do apteki, by kupić viagrę.
Naprawdę zabawnie robi się, kiedy do Nowego Jorku trafiają poszukujący córki zrozpaczeni rodzice Melodie (wyśmienita Patricia Clarkson i Ed Begley Jr). Ultrakonserwatywni katolicy z południa Stanów co prawda nie odzyskują córki, ale w kontakcie z rozpasanym i na wskroś liberalnym Nowym Jorkiem odnajdują nową tożsamość.
Mama Marietta po kilku miesiącach jest już modną artystką fotografem, żyjącą w namiętnym trójkącie z właścicielem galerii i kolegą po fachu, a tata John… Ale dość już zdradziłem. Szalonych zwrotów akcji jest w Whatever Works znacznie więcej i naprawdę warto udać się do kina, by poznać je samemu.
Oczywiście mamy tu przede wszystkim Allena cytującego Allena, a całe Whatever Works to woda na młyn dla tych wszystkich, którzy dowodzą, że autor Manhattanu (jak wielokrotnie o nim pisano) jest już obecnie jedynie epigonem samego siebie. Tylko co z tego, skoro film jest błyskotliwy, przenikliwy, zabawny i naprawdę świetnie się go ogląda?
Poza tym są tu dwie nowości. Każdy artysta aktywny tak długo jak Allen ma świadomość, że oglądają go ludzie bardzo dobrze znający cały jego dorobek. Z tej świadomości Allen robi tu wyśmienity użytek. Boris (a więc geniusz, który jako jedyny widzi pełen obraz) nie tylko dostrzega widzów zgromadzonych w kinie, ale raz po raz bezpośrednio się do nich (a więc do nas) zwraca. I jest to komiczny samograj.
Z jednej strony znajomi Borisa dostrzegają w tym kolejny, tym razem naprawdę niebezpieczny objaw ekscentryzmu fizyka ("Boris, tam naprawdę nikogo nie ma!" - tłumaczą mu raz po raz ku uciesze widzów). Z drugiej strony Boris swoje wie. I już w pierwszej scenie, nagabywany przez znajomych, by opowiedział im historię związku z Melodie, wskazuje dłonią w naszą stronę i pyta: czemu chcecie, by ci wszyscy ludzie, którzy na nas patrzą, musieli znowu słuchać tej samej opowieści?
Po czym odwraca się do nas i tłumaczy, jak bardzo ograniczoną, prymitywną i głupią masą zjadaczy popcornu jesteśmy. I jak tu go nie kochać?
Drugą nowością jest refleksja człowieka, który bez mała całe życie ma już za sobą. Bo nawet jeśli Whatever Works bardzo mocno przypomina całą serię analizujących relacje damsko-męskie obrazów Allena z lat 70., zupełnie inna jest jego wymowa.
Tam ogólny fatalizm równoważyła jedynie błyskotliwa autoironia, tutaj Allen (a więc specjalista od zadręczania się) próbuje dyskretnie przekonać widza, że najlepiej się wyluzować. Bo nie mamy zbyt dużego wpływu na to, co się wydarza. Bo miłość zwykle trwa krótko, ale i tak jest piękna.
Bo życie bywa okrutne, ale także inspirujące i zaskakujące. W moim wydaniu brzmi to może naiwnie, ale Allenowi udaje się te proste prawdy wiarygodnie sprzedać. Musi też cieszyć jego powrót na łono komedii. Wyraźnie znudzony wizerunkiem wiecznego jajcarza Allen w ostatnich latach realizował obrazy zaskakująco poważne (Wszystko gra).
Tym razem przypomina, że mimo 75 lat na karku wciąż jest najzabawniejszym amerykańskim autorem komedii. Mówiąc wprost: naprawdę nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak bardzo śmiałem się w kinie.
Do zarzutów o autoplagiat Allen ustosunkowuje się zresztą poprzez tytuł swojego nowego filmu (i tym samym slogan, który pojawia się w nim raz po raz).
Whatever works. Cokolwiek, oby działało. I zaręczam, że tak właśnie jest. Powtórzone po raz tysięczny patenty Allena wciąż wypadają zaskakująco świeżo i przenikliwie. Wciąż działają. I to wyśmienicie.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze