"Holiday", reż. Nancy Meyers
DOROTA SMELA • dawno temuKomedia romantyczna z choinką w tle. Dwie pechowe w miłości blondynki wymieniają się mieszkaniami na czas świąt. Amanda to amerykańska producentka zwiastunów kinowych, zdradzona przez swojego partnera z recepcjonistką, a Iris - przenikliwa brytyjska dziennikarka, która desperacko próbuje wyleczyć się z afektu do świeżo zaręczonego kolegi z redakcji. Kobiety spotykają się w Internecie i w mgnieniu oka dobijają targu. Iris wprowadza się do luksusowej kalifornijskiej willi, Amanda - do przytulnego domku pod Londynem.
Konsekwencją tej zamiany, która miała dla nich być ucieczką przed komplikacjami życia uczuciowego, są dalsze — tym razem już milsze — komplikacje. Obie z dobrodziejstwem inwentarza nowej kwatery dostają okruchy życia właścicielki i niezapowiedziane wizyty mężczyzn wieczorową porą. Amandę nawiedza podchmielony brat Iris, do dziennikarki dobija się sympatyczny kolega byłego faceta producentki. Amor napina cięciwę łuku…
To typowy dla gatunku splot okoliczności i wydarzeń, których bieg wyczytać można choćby z plakatu filmowego. Ale czyż równie przewidywalne nie były komedie Szekspira, kończące się podwójnym czy potrójnym weselem? Słaby i wymuszony happy end to spora, ale jedyna skaza Holiday.
Nazwisko Nancy Meyers, reżyserki, scenarzystki i rozchwytywanej w Hollywood producentki komedii dla kobiet, gwarantuje określony poziom widowiska. Jej osadzone w wysmakowanej scenografii wnętrzarskiego blichtru filmy (Czego pragną kobiety, Lepiej późno niż później) zaludniają piękni i oderwani od prozy życia ludzie sukcesu. Sprawnie napisany scenariusz obfitujący w dialogi pełne perełek interpretowany jest przez aktorów z tzw. ekstraklasy, których charyzma przysłania słabość grubą nicią szytej intrygi. Jednocześnie produkcje Meyers są bezpretensjonalne — nie udają Bergmana i nie epatują pseudopsychologią, obnosząc się bez krępacji ze swoim banalnym, rozrywkowym wymiarem. Ta szczerość się chwali.
Tak jest i tym razem. O banale i przeciętności mówi się tu otwarcie w dialogach, a tajniki konstruowania romantycznych fabuł dyskutuje przy pomocy głównych bohaterów. Jednak nie tyle zwroty akcji, ile raczej jej prowadzenie, wzajemne interakcje postaci i chemia między aktorami stanowić będą zawsze gwóźdź programu. Amanda w wydaniu Diaz to uroczo rozkapryszona pracoholiczka, która wciąż marszczy nosek, bo nie umie płakać, i wizualizuje sobie własne porażki i sukcesy w postaci zwiastunów kinowych. Iris — postać mniej komediowa, a bardziej sentymentalna — zaprzyjaźnia się z emerytowanym hollywoodzkim scenarzystą Arthurem, któremu dodaje otuchy przed spotkaniem w klubie scenopisarzy. Winslet — swojska i przystępna jak nigdy — emituje tyle ludzkiego ciepła, że na moment zapominamy, iż bez romansu z rówieśnikiem obyć się nie może. Na tle wybornej obsady błyszczy Jude Law jako z pozoru niefrasobliwy podrywacz. To aktor, który nie tylko coraz lepiej wygląda, ale także coraz lepiej gra. Najsłabiej wypada chyba Black i jego nieprzekonujące emploi kompozytora muzyki filmowej, padającego ofiarą femme fatale. Ogółem jednak cała czwórka (plus chwytający za serce Eli Wallach) dostarcza przyjemnych drgań serca.
Niestandardowy czas trwania filmu, który — zważywszy na gatunek — jest niebezpiecznie długi, pozwolił Meyers udatnie rozrzedzić schemat i nadać fabule gdzieniegdzie piętno dobrej obyczajówki (jak choćby w scenie niezręcznego poranka po przygodzie seksualnej Amandy i Grahama czy pogawędek Iris ze staruszkiem). Rozsądne dozowanie wzruszeń i na poły otwarte zakończenie też działają na korzyść. Oczywiście to tylko kolejna komedia romantyczna, czyli bajka, w której kobiety piękne i bogate spotykają czarujących i wrażliwych mężczyzn, a ci obdarowują je pierścionkami z brylantem. Na tle bożonarodzeniowej cepelii, która co roku zalewa ekrany, Holiday to jednak całkiem przyjemny prezent w ładnym opakowaniu.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze