„Drive”, Nicolas Winding Refn
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuFormalnie to prawdziwy majstersztyk i manifest kolejnej fali postmodernizmu. Niezwykle energetyczna scena napadu i ucieczki przywołuje kino samochodowe lat 60. i 70. Scenariusz zbudowano w oparciu o nawiązania do wszelkiej maści kina klasy B. Stąd całość jest (w pełni świadomie) przesłodzona, kiczowata. Film nagrodzono w Cannes Palmą za najlepszą reżyserię.
Hollywoodzki debiut wsławionego trylogią Pusher Duńczyka, Nicolasa Windinga Refna.
Bezimienny Driver (Ryan Gosling) prowadzi podwójne życie. Za dnia pracuje w warsztacie, czasem dorabia jako kaskader filmowy. Nocą staje się kierowcą gangsterów. Driver gwarantuje powodzenie ucieczki z miejsca przestępstwa. Wszystko zmienia się, kiedy bohater poznaje samotnie wychowującą syna (mąż odsiaduje wyrok) urodziwą sąsiadkę Irene (Carey Mulligan). Pomiędzy tą dwójką ewidentnie iskrzy, ale driver zadowala się rolą przyjaciela i opiekuna. Kiedy mąż Irene, Standard Gabriel (Oscar Isaac) wychodzi na wolność, musi spłacić więzienny dług: dawni kompani szantażują go, nalegając by wziął udział w ostatnim skoku. Driver (czując, że „coś tu śmierdzi”) postanawia pomóc sąsiadowi. Siada za kółkiem. Napad okazuje się pułapką, Standard ginie. I tak zaczyna się historia krwawej zemsty drivera.
Formalnie Drive to prawdziwy majstersztyk. I jednocześnie manifest kolejnej fali postmodernizmu. Zdradzają to już pierwsze ujęcia. Otwierająca film, niezwykle energetyczna scena napadu i ucieczki przywołuje kino samochodowe lat 60. i 70. Epatująca różową czcionką napisów i kiczowatą, syntezatorową muzyką czołówka to z kolei kwintesencja lat 80. I taki właśnie jest Drive. Scenariusz zbudowano w oparciu o nawiązania do wszelkiej maści kina klasy B. Stąd całość jest (w pełni świadomie) przesłodzona, kiczowata i bezwstydnie grafomańska. Najwięcej tu kolorowych eighties (od slasherów po wczesnego Michaela Manna), ale szkicując postać głównego bohatera twórcy sięgnęli po starsze klisze: driver to uosobienie mitu amerykańskiego twardziela, brutalnego samotnika o złotym sercu (tu kłaniają się m.in. Steve McQueen i Clint Eastwood). Co ciekawe: Refn składając do kupy całą tę popkulturową papkę silnie zaakcentował swoje artystyczne korzenie. Bo sceny akcji owszem, zatykają dech w piersiach, ale są to sceny nieliczne. Pierwsza połowa Drive to przede wszystkim słodziutka love story. Statyczna, rozegrana w zwolnionym tempie, przepięknie sfotografowana. Szerokokątne, operujące zadziwiającymi kontrastami barw obrazy wprowadzają widza w swoisty trans (jednocześnie cytując kultowe dla świata filmu ujęcia Los Angeles). Wyśmienicie czują tę estetykę aktorzy. Gosling i Mulligan mają tu bardzo niewiele dialogów, grają głównie niedopowiedzeniem, eksponują język ciała. O komizm dbają za to aktorzy drugoplanowi: kapitalni Bryan Cranston (Breaking Bad), Albert Brooks (Taksówkarz) i Ron Perlman (Miasto zaginionych dzieci). Całość jest efektowna, sugestywna i intrygująco wręcz spójna. Tylko, czy aby na pewno udana?
I tu zaczyna się problem. Dawno już żaden film nie wzbudził tak dużych kontrowersji jak Drive. Bezkrytycznym zachwytom towarzyszą zarzuty kompletnej pustki, braku treści itd. Zarzuty, przyznaję, dla mnie nad wyraz czytelne. Bo Refn poszedł tą samą drogą, którą wyznaczyli niegdyś Lynch (przede wszystkim w Dzikości serca) i Tarantino. Barwne i z definicji plugawe popkulturowe klisze podniósł do rangi sztuki. Tyle, że Lynch i Tarantino oferując swoiste przegięcie pozostawali subtelni. Kpili, mnożyli konteksty, puszczali oko do widza. A, że wszystko to już było, Refn poszedł dalej. Zacytował swoje wzorce nad wyraz dosłownie. Przekroczył punkt, w którym (moim zdaniem) ekspozycja kiczu pozostaje kiczem. A celebracja bzdury bzdurą. Widać to na przykładzie chwilami przerażająco wręcz głupiego scenariusza. Oczywiście: to głupota zamierzona. Refn jest jej w pełni świadom, on jedynie błyskotliwie cytuje. Tylko czy współczesna definicja postmoderny pozwala ową świadomością usprawiedliwić dosłownie wszystko?
Moim zdaniem Refn genialnie wykorzystał współczesny snobizm. Czysto komercyjną, miałką treść zaserwował tak, by wręcz nie wypadało jej krytykować. I więcej: by w dobrym tonie było się nią zachwycać. Mnie nie przekonał. Z tym, że w tym przypadku jest to opinia bardzo subiektywna. Bo Drive nagrodzono w Cannes Palmą za najlepszą reżyserię. Film szturmem zdobył amerykańskie kina, doskonale radzi sobie na kolejnych festiwalach itd. A Refn ma już w kieszeni etykietę „nowego Tarantino”. Czy słusznie? Na to pytanie każdy będzie musiał odpowiedzieć sobie sam. Nie ponosząc przy tym specjalnego ryzyka: ostatecznie nawet sceptycy przełkną półtorej godziny olśniewających obrazków.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze