„Słyszeliście o Morganach?”, Marc Lawrence
DOROTA SMELA • dawno temuOpowiadana tu historia wiedzie od jednego stereotypu do kolejnego. Twórcy serwują garść banałów o tym, jak bezpiecznie, stadnie i tanio żyje się na prowincji. Rażące skróty, uproszczenia i ludyczne mądrości przeplatane są kowbojską cepelią, która może zemdlić nawet miłośnika ballad country. Jako tako bronią się dialogi, wyraźnie stylizowane na allenowskie.
Boją się go wszystkie mieszczuchy, a Francuzi i Amerykanie nawet kręcą o nim filmy. Zimne zadupie straszy w Jeszcze dalej niż Północ, kasowej francuskiej komedii o naczelniku poczty karnie oddelegowanym do miasteczka przy granicy z Belgią. Ale niemal identyczny temat eksploruje późniejszy hollywoodzki przebój Za jakie grzechy, w którym zesłana do polarnej Minnesoty Renee Zellweger, by przeżyć, musi chodzić w kombinezonie narciarskim i wlewać w siebie procenty.
Tu mamy wariację wokół tego samego schematu, tym razem jednak wiejską gehennę scenarzyści zgotowali nie singlowi, ale parze skłóconych małżonków. Obydwoje to snobistyczni nowojorczycy, którzy nie mogą oddychać bez sieci LAN w powietrzu, nie potrafią zasnąć bez zgiełku wielkiego miasta za oknem i są skrajnie uzależnieni od swoich biurowych prac.
Po kilku latach separacji Morganowie rozmawiają właśnie o możliwościach powrotu do wspólnego życia, kiedy z balkonu ponad ich głowami wypada na ulicę człowiek. Jest noc, pada deszcz, a do Morganów celuje typ w skórzanej kurtce. Okazuje się, że przypadkiem przeszkodzili profesjonaliście w mokrej robocie. Oczywiście zabójca nie spocznie, póki nie wyeliminuje niewygodnych świadków, dlatego jedynym sensownym rozwiązaniem jest program ochrony świadków.
Para wsiada do lecącego w nieznane samolotu i kiedy z niego wysiada, znajduje się — jakżeby inaczej — na głuchej prowincji. Na czas wyjazdu schronieniem Morganów ma być leśna dacza szeryfa małej mieściny w Wyoming, upstrzona wypchanymi zwierzętami, otoczona ryczącymi grizzly i skwiercząca od rana jajkami na bekonie.
Dla tych dwojga to koszmar — są wegetarianami, obrońcami praw zwierząt i ogólnie większość ich poglądów jest obraźliwa dla miejscowych. Poza tym nieustannie na siebie wrzeszczą i co rusz zapominają o konspiracji. Tymczasem wróg nie śpi i tylko czeka na jeden nieostrożny ruch…
Wiadomo, do czego zmierza ten niewyszukany pomysł fabularny. Widz ma się dowiedzieć, że nie należy pielęgnować w sobie uprzedzeń, bo pod warstwą pozorów kryją się wartościowe zjawiska. Małomiasteczkowe społeczności robią wrażenie zaściankowych, ale mają szereg innych zalet, o czym przekonują się filmowi nowojorczycy. W ten sposób opowiadana tu historia wiedzie od jednego stereotypu do kolejnego.
Twórcy serwują nam garść banałów o tym, jak bezpiecznie, stadnie i tanio żyje się na prowincji. Do tego dochodzi nachalna promocja regionu: wioskowe rozrywki takie jak strzelanie do puszek sprawiają, że Morganowie niemal zapominają o swoich laptopach.
Cały scenariusz robi wrażenie, jakby został napisany przez dziecko.
Rażące skróty, uproszczenia i ludyczne mądrości przeplatane są kowbojską cepelią, która może zemdlić nawet miłośnika ballad country. Jako tako bronią się dialogi, wyraźnie stylizowane na te allenowskie, niestety im bliżej końca, tym bardziej przypominające kwestie z Mody na sukces. Widać, że zaangażowane do tego widowiska gwiazdy wręcz skręcają się w męczarniach, próbując zachować twarz. Mimo że Grant i Parker są do siebie podobni — oboje mają pociągłe oblicza, są szczupli i żylaści — nie pomaga im to w udawaniu wzajemnego uczucia. W efekcie ich wyznania miłosne brzmią równie beznamiętnie, co ich pogadanki o rynku nieruchomości, a ich pocałunki są nieapetyczne. Szkoda czasu! Lepiej zrobić sobie wypad na świeże powietrze. Będzie bardziej romantycznie, a przy okazji taniej.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze