„Dzienniki kołymskie”, Jacek Hugo-Bader
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuKolejna książka Hugo-Badera i kolejna wyprawa do Rosji. Tym razem na Kołymę. Autor utrzymuje, że pojechał odwiedzać żywych, nie umarłych, interesuje go teraźniejszość, a nie przeszłość. Dzienniki kołymskie są nie tylko świadectwem z niegościnnej ziemi i drobiazgowym zapisem wewnętrznego przeżycia, jest to prawdziwa literatura.
Kolejna książka Hugo-Badera i kolejna wyprawa do Rosji. Tym razem na Kołymę.
Trudno o bardziej nieszczęśliwy kawałek ziemi. Tutaj, w głębi Rosji, na dalekiej północy Sowieci pobudowali łagry, oczywiście rękami więźniów. Pracowano w nieludzkich warunkach, przy ujemnej temperaturze przekraczającej pięćdziesiąt stopni. Wydobywano złoto, uran, platynę, ropę naftową. Liczby ofiar nie sposób określić, waha się ona pomiędzy jednym a sześcioma milionami. Hugo-Bader utrzymuje, że pojechał odwiedzać żywych, nie umarłych, interesuje go teraźniejszość, a nie przeszłość. Kłopot w tym, że na Kołymie zaciera się różnica pomiędzy jednym a drugim.
Oto kraj, gdzie do produkcji filmu zatrudnia się szamana, władającego pogodą – niewątpliwie bierze taniej niż oświetleniowcy do spółki z facetem od sztucznego deszczu. W lasach grasują szatuny, czyli obłąkane niedźwiedzie polujące na ludzi. Zdarzają się też hordy dzikich psów. Poznajemy byłego majora a obecnie samozwańczego dowódcę wysypiska śmieci, byłego sztangistę, który poznał koszmar walki w Czeczenii, a także Dimę, żołnierza i gawędziarza, który co prawda w wojsku nigdy nie był, ale za to gawędzi za trzech. Niektórzy przyjechali tutaj ponieważ uciekali od świata, inni kogoś szukali, jeszcze inni nie wiedzieli co zrobić. W międzyczasie, podróż trwa. Autostopem, z „paputczikiem” za kółkiem, od domu do szopy, od szopy do hotelu. Koniak, wóda, opowieści zasłyszane nie tylko od ludzi. Kamienie także mówią. I proszą, żeby człowiek nie próbował być tak twardy, jak one.
Hugo-Bader utrzymuje, że zagłębiając się w otchłań Kołymy niejako cofa się w czasie, trafiając do Rosji lat dziewięćdziesiątych, napotykając na żywe pozostałości komuny i stalinowskie skamieliny. Gdzieś tam, obok drogi, którą przemierza (obok w tym rejonie oznacza i parę setek kilometrów) wymierające plemiona syberyjskie trzymają się wódki i szamańskiej magii. Ale lektura Dzienników kołymskich skłania do wniosku o nieco odmiennym charakterze tej przejmującej podróży: to nie powrót do przeszłości, lecz kierunek na bezczas, na świat będący dalekowschodnim ekwiwalentem ponurej Ameryki znanej z książek Cormaca McCarthy'ego. Pamięć zawęża się do kilku symboli, przestrzeń to tajga i niszczejące osiedla, często strawione przez ogień. Dominuje wrażenie niezmienności. Ci ludzie za pięćdziesiąt, sto lat mogą żyć tak samo, zaś wszelkie nowiny ze świata są im właściwie obojętne, docierają wykrzywione, w postaci cząstkowej, najczęściej zaś wcale – ten stan rzeczy nie ulegnie zmianie, chyba, że ktoś znowu znajdzie przyczynę dla wykorzystania Kołymy jako kolonii karnej.
Ktoś musi wreszcie to powiedzieć. Nie jest najlepiej z prozą polską. Ta zdaje się tkwić w okowach własnej niemocy, zmuszona do reagowania na błahe zmiany społeczne, nastawiona to na efekciarstwo fabuł sensacyjnych, kryminalnych, przygodowych, to tanią fabułę, to eksperymenty stylistyczne, będące niczym więcej jak kuglarstwem autora. W tle jednak wyrasta potęga polskiego reportażu, żeby wymienić tylko książki Tochmana, Szczygła, Wilka czy Hugo-Badera właśnie. Dzienniki kołymskie są nie tylko świadectwem z niegościnnej ziemi i drobiazgowym zapisem wewnętrznego przeżycia, to prawdziwa literatura jest, psia mać, no…
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze