„Czwarty stopień”, Olatunde Osunsanmi
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuKolejna już (po m.in. Blair Witch Project i Paranormal Activity) próba połączenia udawanego dokumentu z thrillerem (a nawet horrorem). Kolejna i w dodatku dalece mniej udana od głośnych poprzedników. Wyraźnie brakuje tu czegoś świeżego. Raczej nudny film.
Kolejna już (po m.in. Blair Witch Project i Paranormal Activity) próba połączenia mockumentary (a więc udawanego dokumentu) z thrillerem (a nawet horrorem). Kolejna i w dodatku dalece mniej udana od głośnych poprzedników.
W małym miasteczku Nome w północno-zachodniej części Alaski od kilkudziesięciu lat w tajemniczych okolicznościach giną ludzie. Pomimo osobistych tragedii (śmierć męża i oślepnięcie córki) dr Abigail Tyler (Milla Jovovich) kontynuuje pracę z pacjentami. Wyniki jej badań są przerażające. Kilkuset mieszkańców Nome ma dokładnie te same objawy: wszyscy budzą się w nocy o stałej porze, widzą obserwującą ich białą sowę i nie pamiętają, co działo się dalej. Wreszcie wszyscy pod wpływem hipnozy przypominają sobie zdarzenia tak potworne, że nie chcą o nich mówić. Niektórzy popełniają samobójstwo. Drobiazgowa analiza sesji dostarcza dr Tyler coraz więcej dowodów świadczących o tym, że jej pacjenci stali się ofiarami spotkań czwartego stopnia (a więc uprowadzeń przez UFO).
Reżyser Olatunde Osunsanmi od pierwszych scen usiłuje przekonać widza o niepodważalnej autentyczności posiadanych przez siebie archiwów. I na nich też opiera większość filmu. W sposób dosłowny, bo raz po raz będziemy mieli do czynienia z przedzielonym na pół ekranem. Po jednej stronie zobaczymy owe (rzekomo) prawdziwe m.in. rejestracje sesji terapeutycznych, po drugiej ich rekonstrukcje z udziałem aktorów. Z początku robi to wrażenie, daje iluzję uczestniczenia w rekonstrukcji zdarzeń, ale to wrażenie szybko mija. Ciągłe przekonywanie widza, że śledzi prawdziwą historię budzi coraz większe wątpliwości. Całość staje się chaotyczna i coraz mniej czytelna, kolejne fakty sprowadzają wszystko do poziomu danikenowskiej fikcji. Rodzą się pytania: po co Osunsanmi dubluje wydarzenia? Dlaczego (mając tak silne materiały) nie oparł całego obrazu tylko na nich, czemu nie zrealizował dokumentu? By odpowiedzieć sobie na te pytania, bardziej dociekliwym widzom wystarczy kilka haseł wpisanych w wyszukiwarkę. Osunsanmi od początku robi nas w konia, fabrykuje swoje dowody, jego "autentyczna" dr Tyler to mało znana angielska aktorka Charlotte Milchard. Co nie zmienia faktu, że lepiej zrobiłby, idąc tym tropem: oszukane ujęcia dokumentalne robią dalece większe wrażenie niż ich ekranowa rekonstrukcja.
Poza malejącą w czasie projekcji wiarygodnością przekazu twórcy Czwartego stopnia grzeszą też brakiem oryginalności. Wyraźnie brakuje tu czegoś świeżego. Całość to w gruncie rzeczy seria cytatów. Kłaniają się wspomniane już klasyki mockumentary (z Blair Witch Project na czele), nagle przypomina się nam Egzorcysta, nad całością unosi się duch Z Archiwum X. Ale wszystko to jest mechaniczne. Chce przywołać ducha oryginałów, ale tego nie robi. Najmocniej widać to na przykładzie wyraźnego grania nostalgią za (jakkolwiek by było) doświadczeniem pokoleniowym, a więc za Twin Peaks. Bo przecież wszyscy pamiętamy, że amerykańskie lasy kryją tajemnice, do których zabierają się dzielni agenci FBI. Pamiętamy też, że "sowy nie są tym, czym się wydają". Ale ten bezpośredni ukłon akcentuje jedynie słabość dzieła Osunsanmiego. Bo wspomnienie Lynchowskich sów do dziś sprawia, że czuję dreszcz na plecach. W Czwartym stopniu sowy, owszem, nawiedzają nas raz po raz, ale dreszczy nie wywołują.
Reżyser w ostatniej chwili próbuje ratować się, grając niejednoznacznością. W drugiej połowie filmu Charlotte Milchard robi wrażenie osoby tak bardzo niepoczytalnej, że zadajemy sobie pytanie, czy cała ta (znowu: rzekomo) drobiazgowo udokumentowana historia nie jest jedynie wytworem chorego umysłu? I za to należy się reżyserowi mały plus. Mały, bo jeden patent nie jest w stanie wybronić tego w gruncie rzeczy nudnego filmu.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze