"Droga do szczęścia", Sam Mendes
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuAdaptacja kultowej dla amerykańskiej literatury powieści Richarda Yatesa Revolutionary Road. Film zagląda pod podszewkę pozornie szczęśliwego, drobnomieszczańskiego życia, tropi jego patologie. Piętnuje hipokryzję, jaką Amerykanie zarazili cały świat, promując wzorzec społeczeństwa opartego na zamożnej, konsumującej klasie średniej. Film bardzo dojrzały, unikający uproszczeń. Kapitalne zakończenie. Obraz powinni obejrzeć widzowie, którzy żyją w świecie złudnego, bezpiecznego i zamożnego szczęścia. To właśnie im film może coś uświadomić.
![](https://i.wpimg.pl/100x0/m.autokult.pl/vnjbcw5keq8ribvkghb0gmh4-6388312.png)
Już dziś można powiedzieć: pierwszy kwartał 2009 roku będzie dla polskich kinomanów okresem najbarwniejszym. Mamy już za sobą premiery niezwykle realistycznej Gomorry i koncertowo zagranego przez aktorów Obywatela Milka. Przed nami jeszcze m.in. olśniewający wizualnie Ciekawy przypadek Benjamina Buttona i oczekiwany ze względu na powrót Mickeya Rourke'a Zapaśnik. Ale na tym nie koniec: w natłoku kapitalnych premier nie wolno przegapić najnowszej produkcji Sama Mendesa (American Beauty, Droga do zatracenia). A jest nią adaptacja kultowej dla amerykańskiej literatury powieści Richarda Yatesa Revolutionary Road.
W pierwszych scenach widzimy miłość jak z bajki. Ona (Winslet) jest początkującą aktorką o wielkich ambicjach, on (DiCaprio) pełnym energii wizjonerem o niesprecyzowanych planach. Głęboko wierzą, że czeka ich wyjątkowe, pełne pasji życie. Przepustką do niego mają być bezkompromisowo realizowane marzenia. Rzeczywistość bardzo szybko weryfikuje plany Wheelerów. Pojawiają się dzieci, wraz z nimi wydatki. Kilka lat później April i Frank są już typowymi przedstawicielami klasy średniej. Mają piękny dom za miastem, ogród, samochód, gromadkę pociech i niewyobrażalnie nudne życie. Frank poszedł (pogardzaną za młodu) drogą własnego ojca — wybrał karierę pracownika biurowego w wielkim koncernie. Życie April wypełniają obowiązki gospodyni domowej. Obserwowani z boku Wheelerowie są dla sąsiadów synonimem amerykańskiego sukcesu: piękni, wciąż młodzi, ale już zamożni. Prawda wygląda zupełnie inaczej. W ich życiu pojawia się świadomość własnej przeciętności, znudzenie, wreszcie frustracja. Frank próbuje ukryć to wszystko przed samym sobą, pnąc się po szczeblach korporacyjnej kariery. Niezdolna do takiej hipokryzji okazuje się April. To ona nalega, by dali sobie wraz z mężem ostatnią szansę. Ma nią być ucieczka od dotychczasowego życia, prawdziwy nowy początek. Na miejsce wymarzonej przemiany wybierają Paryż.
W Revolutionary Road Sam Mendes powraca do wątków znanych z debiutanckiego American Beauty. Znów zagląda pod podszewkę pozornie szczęśliwego, drobnomieszczańskiego życia. I znów tropi jego patologie. Piętnuje hipokryzję, jaką Amerykanie zarazili cały świat, promując wzorzec społeczeństwa opartego na zamożnej, konsumującej klasie średniej. Ale jest to już zupełnie inny Sam Mendes. Opromieniony sławą, starszy o dziesięć lat. Jako uznany twórca nie musi uciekać się do kompromisów. I Droga do szczęścia jest właśnie takim wyzutym z kompromisu epilogiem do American Beauty. Bo debiut Mendesa można było oglądać w oderwaniu od zamierzonej przez twórcę dekonstrukcji społecznych stereotypów. Można było odnaleźć w nim tzw. freakową komedię, a także cały zestaw recept — jak się z owego stereotypu skutecznie wyłamać. W Revolutionary Road nie ma nawet śladu takiego myślenia. Ten film to prawdopodobnie najbardziej pesymistyczny obraz, jaki amerykańskie kino wyprodukowało w ciągu ostatnich kilku lat. Przekaz jest tutaj jasny — każdy kompromis może oznaczać drogę bez powrotu.
A jednocześnie jest to film bardzo dojrzały, unikający uproszczeń. Zwykle kino kontestujące mieszczańską rzeczywistość jest — paradoksalnie — schematyczne. Występuje podział na linii "my" i "oni", z jednej strony mamy szlachetnych buntowników, z drugiej zidiociałych burżujów itd. Mendes nie poniża się do takich zabiegów, jego bohaterowie nie są bezmyślnymi kukiełkami, które za wszelką cenę bronią swojego status quo. Przeciwnie — Frank i April to ludzie świadomi, refleksyjni, zarysowani tak, by każdy mógł (a nawet musiał) odnaleźć w nich coś z siebie. Ich bunt jest skonfrontowany z poczuciem odpowiedzialności, dramatem niespełnionych artystów, nieuchronną prozą życia itd. I dlatego właśnie Revolutionary Road jest filmem tak bardzo bolesnym.
Nie jest też pozbawiony wad. W nieuchronnej konfrontacji z American Beauty Droga do szczęścia jawi się jako obraz nieco gorzej wyreżyserowany. Mendes zbyt długo buduje napięcie, niepotrzebnie przeciąga pierwszą połowę filmu. Ale też rekompensuje to widzowi ogromnym zaskoczeniem, kiedy pieczołowicie nakreślona sielanka zaczyna pękać. Bezbłędnie za to dobrane są realia — film (podobnie jak książka) rozgrywa się w latach 50. A więc w czasach poprzedzających narodziny jakiejkolwiek kontrkultury, w okresie, w którym domek na przedmieściu i żona w kuchni były jedynym dopuszczalnym marzeniem. Realia okresu podkreślają wyobcowanie bohaterów, ale też nie odbierają filmowi aktualności. W dużej mierze dzięki wyśmienitej grze aktorów. To ich kreacje uświadamiają widzowi ponadczasowość emocji, o których opowiada film. DiCaprio zdaje tutaj aktorski egzamin dojrzałości. Winslet wspina się jeszcze wyżej, eksponując szlachetny minimalizm. Brawurowe są też epizody. Choćby postać Kathy Bates — agentki nieruchomości symbolizującej tępy konsumpcjonizm, dla której dylematy Wheelerów to materiał dla psychiatrów. Podobnie jak dylematy jej własnego syna. To na tej postaci Mendes opiera kapitalne, prześmiewcze zakończenie Revolutionary Road.
No właśnie — prześmiewcze. W tym szalenie poważnym filmie na pozór brakuje odrobiny, charakterystycznego dla Mendesa, ironicznego humoru. Ale tylko na pozór. Bo tym razem reżyser zgotował widzom całkiem inny żart — przekłamał cały kontekst, zafundował Revolutionary Road fałszywą otoczkę. Zatrudnił parę amantów z Titanica, swoje dzieło opatrzył podpisem "melodramat", zrealizował kilka słodkich ujęć, które producenci skwapliwie wykorzystali, składając plakaty reklamowe. I tak na Drogę do szczęścia trafią widzowie spragnieni Titanica 2 (nieznane dotąd nazwisko Mendes nie będzie dla nich sygnałem ostrzegawczym), czyli ci wszyscy, którzy tzw. "ambitne kino" omijają zwykle szerokim łukiem. Ale to, co wygląda na zwykłe działanie marketingowe, jest w istocie zabiegiem artystycznym. Bo Droga do szczęścia nie jest filmem adresowanym do zdeklarowanych outsiderów. Przeciwnie — ten obraz powinni obejrzeć widzowie, którzy żyją w świecie złudnego, bezpiecznego i zamożnego szczęścia. To właśnie im Revolutionary Road może coś uświadomić. A o to przecież Mendesowi chodziło.
![](https://i.wpimg.pl/100x0/m.autokult.pl/vnjbcw5keq8ribvkghb0gmh4-6388312.png)
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze