Pisarz, zdający relację z podróży, wskakuje w buty amatora, nie jest bowiem ani podróżnikiem, ani reporterem. Najgorzej dzieje się, gdy udaje pierwszego lub drugiego. Ponieważ podróżnik doświadcza różnych niebezpiecznych przygód, pisarz usiłuje mu dorównać za wszelką cenę. Guma złapana na bezdrożach staje się wydarzeniem na miarę ataku Indian, a flirt z brazylijskim transwestytą można przyrównać jedynie do spotkania z tybetańskim mędrcem, ostatecznie wybuchu bomby atomowej. Theroux ma tego świadomość i sam nabija się z kolegów po piórze, którzy wybrali taką drogę.
Jeszcze gorzej dzieje się w wypadku, gdy pisarz przywdziewa buty reportera. Wszystko staje się niezmiernie fascynujące. Z góry łajna pozostawionej na polu w Meksyku odczyta nie tylko szczegóły podboju Azteków przez Corteza ale i skomplikowane stosunki społeczne tego słonecznego kraju. Z rozmowy w barze wyciągnie sens wszechświata, a oczy obdartej dziewczynki przypomną mu najważniejsze książki ulubionych autorów. Każde napisane zdanie będzie ociekało mądrością, zaś pojedyncza strona zyska większą wartość niż cały Nowy Testament.
A Paul Dopuszczam zresztą możliwość, że całą wyprawę odbył na tak zwanym cyku. Pisze o tym, co zobaczył, dokładnie, pięknym choć prostym językiem, ale nie udaje, że wie więcej od innych. Wie mniej. Nawet jeśli się zatrzymuje, jego opisy mają coś z widoków przez okno pociągu, wolno sunącego przez nędzny krajobraz. W pewien sposób, Stary ekspres… jest świadectwem zmagań ego pisarza z gęstą rzeczywistością biednego kontynentu, jej smrodem i kolorem. Szala zwycięstwa przechyla się raz na jedną, raz na drugą stronę.
Kto wygrywa? Trudno powiedzieć, gdyż kurtyna zapada nieoczekiwanie, jakby za wcześnie. Dojechał. Koniec. Do widzenia państwu. Mam głęboką wdzięczność wobec Paula Theroux, że dał wybrzmieć w ciszy swojemu podróżniczemu doświadczeniu. Piękna podróż, piękna książka.