„Hotel Marigold”, John Madden
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuKomedia wakacyjna. O tyle nietypowa, że John Madden przełamuje wszechobecny dziś kult młodości stawiając w centrum zdarzeń grupę seniorów - wspaniałych brytyjskich aktorów starej daty. Powiedzieć, że stara gwardia daje radę, to powiedzieć nie dość. Aktorzy grają z prawdziwą pasją, eksponują niezwykłą charyzmę. Całość okazuje się naturalna, wiarygodna i autentycznie zabawna. Humor bywa przewidywalny, ale nigdy ordynarny.
Komedia wakacyjna. O tyle nietypowa, że John Madden (Zakochany Szekspir) przełamuje wszechobecny dziś kult młodości stawiając w centrum zdarzeń grupę seniorów. Bohaterowie w większości mają tu już grubo po sześćdziesiątce, a poznają się przypadkowo: wszyscy (chociaż z bardzo różnych powodów) postanawiają wziąć udział w finansowanym przez rząd programie medycznym. Szybkie terminy zabiegów, luksusowe warunki zamieszkania, zwrot większości poniesionych kosztów… jest tylko jeden haczyk. Trzeba zdecydować się na przeprowadzkę do Indii. Na miejscu najodważniejsi z emerytów zastają nie tyle ekskluzywną rezydencję, co mocno już nadszarpnięty zębem czasu, pozbawiony podstawowych wygód Hotel Marigold. Przed decyzją o powrocie powstrzymuje ich jedynie upór i charyzma niepoprawnego optymisty, zarządcy hotelu, Sonny’ego (znany ze Slumdoga Dev Patel). Dalej, jak nietrudno się domyśleć, seniorzy, za sprawą nowych wyzwań i kontaktu z obcą kulturą złapią tzw. drugi oddech, odzyskają radość z życia, zaprzyjaźnią się. Będzie też między nimi iskrzyć, powieje miętą, a i sam hotel powoli zacznie odzyskiwać dawną świetność.
Owe „jak nietrudno się domyśleć” stanowi główną wadę filmu Maddena. Zaskakujący jest tu jedynie wiek bohaterów, dalej reżyser serwuje od dawna znane, pocztówkowe schematy. A więc mamy tu chaotyczne, ale ekscytujące Indie wprost z przewodnika turystycznego, bezkrytyczną pochwałę odwagi prowadzącej ku realizacjom marzeń i przede wszystkim: całą masę cieplutkich, podszytych banałem „mądrości”. Takich, które chwilami lokują się niebezpiecznie blisko maksym Paulo Coelho. Podobnie jest z fabułą: po kwadransie projekcji doskonale wiemy już, jak rozwiną się (a nawet zakończą) poszczególne wątki.
O dziwo: ogląda się to dobrze. Madden postawił wszystko na jedną kartę: zgromadził grupę wspaniałych brytyjskich aktorów starej daty. Nastoletnim widzom może niewiele powiedzą ich nazwiska, ale twarze okażą się już być doskonale znane. Bo mamy tu i Judi Dench (m.in. M, szefowa Bonda) i Maggie Smith (Prof. McDonagall z Harry’ego Pottera) i Celię Imrie (Poznasz przystojnego bruneta, Dziennik Bridget Jones). Ponadto Tom Wilkinson (Autor Widmo, Michael Clayton), Bill Nighy (Piraci z Karaibów, Wierny ogrodnik), Ronald Pickup. Powiedzieć, że stara gwardia daje radę, to powiedzieć nie dość. Aktorzy grają z prawdziwą pasją, eksponują niezwykłą charyzmę ale i, co równie ważne: staroświecką, wyzbytą histerycznych gestów elegancję. Madden siłą ich kreacji maskuje najbardziej oczywiste banały swojego filmu. Całość okazuje się (o dziwo!) naturalna, wiarygodna i autentycznie zabawna. Humor bywa przewidywalny, ale nigdy ordynarny. Bo chociaż Madden prochu w Hotelu Marigold nie odkrywa, chociaż zanadto podpiera się wygodnymi uogólnieniami, udaje mu się wybudować nad wyraz urokliwy nastrój.
I tak Hotel Marigold to kolejny film z kategorii „ku pokrzepieniu serc”. Jeden z tych, które zarażają dobrym nastrojem, pozostawiają szeroki uśmiech itd. Obraz, który nie zmieni waszego życia, nie pozostanie na długo w waszej pamięci, ale obejrzycie go z prawdziwą przyjemnością. Nawet jeśli do wieku emerytalnego jest wam jeszcze bardzo, bardzo daleko.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze