„Szalone serce”, Scott Cooper
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuFilm niczym nie zaskakuje, dobrowolnie wystawia się na cel recenzenckich drwin, otwarcie przegina w swojej prostoduszności. Pomimo tego wciąga i wzrusza. Scott Cooper postawił na realizm, pokazał widzom prawdziwe życie amerykańskiej prowincji. I tym samym wygrał. Film bezpretensjonalny. A więc prawdziwy i szczery. Rewelacyjne aktorstwo. Oscarowa statuetka dla Jeffa Bridgesa. Niebanalne zakończenie.
Szalone serce przejdzie do historii przede wszystkim za sprawą nieco spóźnionej, ale zasłużonej oscarowej statuetki dla Jeffa Bridgesa. Ten wybitny amerykański aktor konsekwentnie unikał hollywoodzkich superprodukcji, stąd i Hollywood nominował go chętnie (bo aż czterokrotnie), ale nie nagradzał. Na szczęście Akademia uniknęła syndromu Scorsese (ignorowanego, gdy kręcił arcydzieła, i wstydliwie nagradzanego po czasie za słabsze już produkcje). Podstarzały Bridges pokazuje w Szalonym sercu najwyższą formę. Ale widać też w tym (w gruncie rzeczy potwornie szablonowym) filmie prawdę o współczesnej Ameryce. Przez dziesięciolecia mogliśmy obserwować zabawne rozwarstwienie: amerykańscy twórcy wyraźnie wstydzili się pokazywać prawdę o swoich rodakach.
Osiedlali się w Nowym Jorku, tworzyli pod wpływem Europy, jeżeli portretowali zasłuchanego w country, konserwatywnego, purytańskiego tzw. rednecka, to w drwiący i nierzadko obraźliwy sposób. Do czasu. Bo od kilku sezonów Ameryka wyraźnie przeżywa ponowny zachwyt swoim prawdziwym dziedzictwem. Melomani widzą to na przykładzie histerycznej wręcz popularności country i folkowego songwritingu. Ale nie omija to i filmu. Bo Szalone serce (podobnie jak rok temu Zapaśnik Aronofsky'ego) w gruncie rzeczy odwołuje się do wzorców kina familijnego. Tego, które w potwornie łzawy i patetyczny sposób przypomina o tym, że liczy się tylko rodzina, miłość, wiara itd. Jest to oczywiście (za sprawą niegrzecznych bohaterów i niewyidealizowanego obrazu świata) "familijność" tylko dla dorosłych, ale jednak.
Niegrzecznym bohaterem jest tutaj Bad Blake (Jeff Bridges), podstarzały muzyk country, który niegdyś otarł się o wielką sławę. Dziś pozostaje mu już tylko nieustające tournee po maleńkich mieścinach, gdzie z towarzyszeniem lokalnych muzyków gra dla garstki ocalałych fanów w podrzędnych barach i kręgielniach. Blake nigdy nie rozstaje się z butelką whisky. Wiecznie pijany, bez grosza przy duszy, korzystając z wdzięków pięćdziesięcioletnich (a nawet starszych) i nielicznych już fanek, wciąż wierzy w sens rockandrollowego życia. Lekarze są zgodni co do tego, że Bad długo już nie pociągnie. Ale jak to w amerykańskim filmie: Blake dostanie swoją szansę od losu. Głównie za sprawą znajomości z młodą dziennikarką Jean (Maggie Gyllenhaal), z którą połączy go… jak myślicie, co?
Nie jest łatwo pisać o Szalonym sercu. Ja sam po przeczytaniu powyższego streszczenia nigdy nie wybrałbym się do kina. Zwykle drażni mnie amerykański sentymentalizm podszyty dydaktyczną nutą. Nie lubię tanich wzruszeń, schematów i wciąż tych samych, opowiedzianych po raz setny (jeśli nie tysięczny) historii. A jednak. Szalone serce niczym nie zaskakuje, dobrowolnie wystawia się na cel recenzenckich drwin, otwarcie przegina w swojej prostoduszności. Pomimo tego wciąga i wzrusza. Scott Cooper postawił na realizm, pokazał widzom prawdziwe życie amerykańskiej prowincji. I tym samym wygrał.
Nie byłoby to możliwe, gdyby nie rewelacyjne aktorstwo. Nie ma tu udziwnionych kreacji, żaden z aktorów nie wyskakuje przed szereg, by wdzięczyć się do widza. Obowiązuje oszczędna gra bezbłędnie naśladująca prozę codziennego życia. W efekcie banalny w gruncie rzeczy scenariusz wypada niezwykle wiarygodnie. Bo też i w ostatniej chwili cała ta historia skręca, nie pogrążając się w ostatecznym kiczu. Przeciwnie. Powoli z drugiego planu wyłania się uproszczona, ale niegłupia refleksja egzystencjalna. Z czasem coraz mocniej zaprawiona goryczą. Na tym tle Bridges wypada naprawdę fenomenalnie. Gra intuicyjnie, opiera się głównie na swojej naturalnej charyzmie. Na szczęście unika łzawego tonu.
Nie próbuje wzbudzać w widzach litości (co można było zarzucić nieustannie porównywanemu z Szalonym sercem Zapaśnikowi). Przeciwnie. Bad stacza się po równi pochyłej, ale robi to świadomie, a nawet z wdziękiem. W autodestrukcji widzi drogę ku prawdziwej wolności. Nie idzie na kompromisy; pogrążając się coraz bardziej, postanawia cały czas świetnie się bawić. Właśnie ta niepokorna nuta sprawia, że kiedy Blake zapragnie zmian, będziemy mu w stanie uwierzyć.
Szalone serce to film bezpretensjonalny. A więc prawdziwy i szczery. Twórcy nie próbują nam wmówić, że obcujemy z wielką sztuką, przeciwnie: dzielą się garścią życiowych refleksji i spostrzeżeń. Na deser dają niebanalne zakończenie, przez cały czas serwują muzykę country. Ale nawet to country, a więc gatunek absolutnie niestrawny dla większości Europejczyków (w tym dla niżej podpisanego), jakoś nie drażni. Raz, że jest to (pomimo stylizacji na korzenną muzykę) country nowoczesne, świadome choćby wielkiego sukcesu przedśmiertnych płyt Johnny'ego Casha (a więc mamy inspirację bluesem i nawiązania do postdylanowskiej tradycji zaangażowanego tekściarstwa). Ale nie tylko o to tu chodzi. Po prostu Szalone serce operuje dokładnie tym samym kodem, co muzyka country. A więc bywa kiczowate, uproszczone, banalne, ale cały czas pozostaje przejmująco szczere. I dlatego naprawdę dobrze się to ogląda.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze